Karottka |
Wysłany: Sob 18:54, 08 Mar 2008 Temat postu: |
|
Ta, dziękuję Być może jescze dzisiaj zobaczymy nie-poprawkę XD
A oto i:
14. Cutler pirackim dowódcą
Perła płynęła w swoja stronę, a kapitan stał przy sterze i patrzył na horyzont. Przypomniał sobie, że Lizbeth śpi w kajucie i zszedł po schodkach. Między schodkami znajdowały się drzwi do kajuty kapitańskiej. Otworzył je lekko i widział, że dziewczyna wciąż śpi. Postanowił zrobić jej niespodziankę i pomóc jej dobrze przywitać dzień po łzawym wieczorze. Na jej policzek opadały (każdemu już znane) brunatne loki. Jack usiadł i odgarnął je delikatnie. Potem wstał i cicho wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Skierował się ku kajucie Scarlett. Zastał ją przeglądającą rzeczy w szafce.
- Chcesz zostać w załodze? - zapytał.
Scarlett zaskoczyła się (dosłownie), gdy zobaczyła Jacka.
- Jeśli mi pozwolisz. - odparła. - Będę razem z Lizbeth.
- Sęk w tym... - mówił Jack. - ... Że nie wiem, czy zostanie tutaj.
I skinął głową, po czym wyszedł. Ujrzał Lizbeth, stojącą w drzwiach kajuty. Przyglądała się czemuś. Jack podszedł do niej i zapytał:
- I jak ci się spało?
- Dobrze. - odrzekła Liz. - Dziękuję, że mogę tu być.
- NIe masz za co, ale... - mówił. - ... Na co się patrzysz?
- Otchłań gdzieś płynie. - wskazała przed siebie Lizbeth. - Zapewne tata ma coś do załatwienia. Muszę wiedzieć, co. Popłyniemy tam?
- Jeśli tego tak bardzo chcesz. - westchnął Jack. - Płyniemy za Otchłanią.
- Tak jest, kapitanie! - krzyknął Gibbs.
- Nie musisz krzyczeć. - rzekł kapitan. - stoję obok Ciebie.
- Przepraszam, kapitanie. - odpowiedział Gibbs i poszedł.
Tak, więc Perła płynęła za Otchłanią. Powoli dopływali do Wyspy Rozbitków. Lizbeth patrzyła, jak Otchłań dobija do brzegu.
- Gdzie ty się szlajach, do cholery? - pytała szeptem.
Perła dobiła z drugiej strony tak, żeby jej nie było widać. Lizbeth i Jack zjechali po linie i poszli za Cutlerem. Doszli do fortecy i do sali, w której król piratów, Elizabeth Swann czekała na niego z kapitanem Teague'em i Kodeksem Piratów. Na fotelach siedzieli inni piraccy władcy. Jack zatrzymał się raptownie, jak zobaczył znajome twarze. Na darmo. Kapitan Teague rzekł:
- Widzę, że przyprowadziłeś... Znajomych.
- Ja nikogo... - mówił Cutler.
Odwrócił się i ujrzał Lizbeth i Jacka stojących za nim.
- ... Nie przyprowadzałem. - dokończył. - Lizbeth, co ty tu robisz? W towarzystwie Jacka?
Liz złapała kapitana za rękę i odparła stanowczo:
- Chciałam ci powiedzieć, że od dzisiaj będę w jego załodze. A ty mi nic nie mówiłeś, o ile pamiętam, że jesteś znajomym... Kogoś podobnego do Jacka?
Zdziwiła się, widząc podobieństwo dwóch piratów.
- To... - przełknął ślinę Jack. - Mój ojciec.
- Na prawdę? - spytała zaskoczona Lizbeth.
Jack kiwnął głową. Nastąpiła chwila ciszy.
- Chciałem ci sprawić niespodziankę. - powiedział Cutler. - Mam dzisiaj zostać mianowany pirackim władcą.
- Możemy to zobaczyć? - zapytała.
Wszyscy się na nią spojrzali. Jack delikatnie wyjął swoją rękę i podszedł do Elizabeth.
- Jest córką Cutlera, powinna to widzieć. - oznajmił.
- Dobrze. - przytaknęła królowa piratów. - Cutlerze Crane, czy będziesz przestrzegał Kodeksu i bronił naszej fortecy wraz z innymi pirackimi władcami ustalonymi przez głosowanie?
- Tak, będę. - odpowiedział poważnie Cutler.
- Na pełnomocnictwie nadanym mi przez Calypso i władców pirackich mianuję cię pirackim władcą Cutlerem Crane.
- Wow, ale oficjalnie. - szepnął do Lizbeth.
Dziewczyna się cicho zaśmiała. Jack chciał uniknąc komentarzy ze strony innych piratów, więc wziąl Liz za rękę i wychodzili.
- Gdzie ty się spieszysz, Jack? - zapytał kapitan Teague.
Kapitan gwałtownie przyhamował. Puścił jej rękę i odwrócił się.
- Ja? Spieszę? - udawał głupiego.
Piraccy władcy wychodzili. Razem z nimi wyszedł Cutler.
- Czyżbyś nie chciał opowiedzieć mi o swoich zmianach w życiu? - pytał.
- To chyba nie najlepszy moment. - odrzekł Jack. - Jestem tu z... Załogantką i muszę iść. Najwyżej przypłynę tu kiedy indziej.
- Nie wykręcisz się, Jack. - mówił Teague. - Teraz powiedz prawdę: kto to jest?
- To...? - pytał kapitan. - To jest...
- Lizbeth Crane, miło mi. - dokończyła piratka.- Proszę nie zadawać mu pytań na ,,trudne" tematy. Strasznie się wtedy jąka. Idziemy Ja... Kapitanie.
- Moment! - zawołał. - Lizbeth Crane jest córką Cutlera. A Cutler nie pozwoliłby swojej córce odejść tak szybko.
- Ależ kapitan jest podejrzliwy. - burknęła Liz. - Czy wystarczyłoby kapitanowi, gdybym powiedziała, że jestem jego narzeczoną?
Obecni w pokoju (łącznie z Jackiem) spojrzęli na nią.
- Narzeczoną? - zapytał Teague.
- Yyyy... - wahał się Jack. - Jeśli powiem ,,tak", to dasz mi wyjść? Trochę tu... Duszno.
- A jest? - dopytywał ostro.
- A jakże? - odrzekł Jack. - Możemy wyjść?
- Gratulacje. - powiedział Teague. - Możecie wyjść.
Gdy tak szli do Perły, Jack zaczął rozmowę:
- Czemu tak powiedziałaś?
- Musiałam się obronić.
Podobno koniec jest najlepszy, ale to już sami osądźcie
Po kilku... Tygodniach:
A oto 15, 16, 17, 18 i 19
Kapitana stać na przeprosiny
- Nie musiałaś. Poradziłbym sobie. Teraz będę musiał być zawsze i wszędzie z Tobą.
- Sugerujesz, że to moja wina?
- W... Połowie.
- Właśnie uważasz, że w całości.
I pobiegła na pokład. Zamknęła się w kajucie kapitańskiej i zaczęła płakać. Jack wszedł na Perłe, wydał rozkaz ,,przed siebie" i poszedł do kajuty. Cicho otworzył drzwi i powiedział:
- Przepraszam Cię. To była moja wina.
- Myślałam, że jeśli tak powiem, wypuści nas. - wybełkotała w płaczu Liz.
- Nie przejmuj się, mój ojciec zawsze był dociekliwy. - odrzekł Jack. - Poza tym strasznie mnie poniosło.
- Wiesz, jak ja cię kocham, Jack. - lamentowała. - Nie chciałam Cię urazić, tylko Ci... Pomóc.
- Wiem, kotku. - odparł kapitan. - Chciałaś mi pomóc, a ja Cię uraziłem.
Lizbeth delikatnie wytarła łzy.
- Nie noś już tej urazy. - namawiał Jack. - Pogódź się ze mną.
I wyciągnął ku niej rękę. Liz spojrzała na niego, potem skierowała wzrok ku podłodze i wzięła ją (rękę, nie podłogę). Gdy wyszli z kajuty, od razu przybiegł Gibbs i zapytał:
- Jaki kurs obieramy?
Jack zastanawiał się.
- Do horyzontu, kolego.
- Tak jest, kapitanie.
I z szerokim uśmiechem na twarzy poszedł zakomenderować kurs. Lizbeth po chwili ciszy oznajmiła:
- Zostanę na Perle.
Kapitan miał gwałtownie zareagować, ale powstrzymał się.
- A co z Twoim ojcem? - pytał zaskoczony.
- Jestem dorosła, zasługuję na odrobinę swobody. - odrzekła Liz.
- Wiesz, skarbie. - mówił Jack. - Zaciągając się do załogi, narażasz siebie i swoją siostrę na więcej swobody, niż Ci się wydaje.
- Ale Ty nas obronisz, prawda, Jack? - spytała, patrząc błagalnie prosto w oczy kapitana.
Po kilku minutach kapitan skapitulował.
- No dobrze. - westchnął. - Ale nawet, jeśli tego bardzo chcę, nie mogę spać z dwoma piratkami. Gdybyś Ty przyłapała mnie ze Scarlett myślałabyś, że Cię zdradzam. A to samo poczułaby Scarlett, widząc Ciebie i mnie.
Lizbeth spojrzała na niego pytająco.
- W takim razie zadecyduj, kto Cię bardziej kocha... - mówiła, odchodząc do kajuty.
Scarlett poszła do Lizbeth. Jack stał cały czas w tym samym miejscu, gdy usłyszał krzyk. Dobiegał on z kajuty kapitańskiej. Wbiegł tam (oczywiście swoim specyficznym krokiem) i ujrzał Scarlett stojącą nad omdlałą Lizbeth.
- Co się stało? - pytał zdenerwowany. - Czemu ona leży? Czemu nie stoi? Coś ty jej zrobiła?
I przeszył ją zimnym spojrzeniem.
- Spokojnie, kapitanie. - uspokajała go Scarlett.
- Jak mam być spokojny, gdy moja n... - zaczął, ale poprawił się w przeciągu sekundy - ... To znaczy kamratka leży bezwładnie na ziemii?
- Racja. - rzekła cicho. - Dobrze, musimy ją zanieść na łóżko. - dodała na głos.
I słapała Liz za nogi podczas, gdy Jack trzymał ręce wzdłuż jej kręgosłupa. Gdy doszli do łóżka, delikatnie opuścili ją. Jack usiadł przy niej, a Scarlett wybiegła z kawałkiem materiału w dłoni.
- Dajcie wody! Prędko, potrzebna mi woda! - krzyknęła zziajana.
- Co się stało? - zapytał Gibbs zaniepokojony, podając jej wiadro wody.
Scarlett tylko umoczyła szmatę i odparła:
- Nic, musiałam w czymś umoczyć moją ścierkę.
I po chwili zjawiła się z powrotem w kajucie. Podała Jackowi materiał i mówiła:
- Połóż jej to na czole. Ma rozgrzane czoło.
- A ty skąd znasz się na medycynie? - pytał zaskoczony.
- To nie jedyny przypadek Liz. - odrzekła Scarlett. - Kiedy się za bardzo martwi, skupia na problemie nawet własne siły. Poza tym uczyłam się medycyny, jak byłam młodsza.
I wyszła spokojnie z kajuty. Jack przyłożył szmatkę, wcześniej odsuwając chustę z jej czoła.
Troskliwy ojciec, czy ostry kapitan?
W pewnej chwili Lizbeth obudziła się. Usiadła i zapytała cicho:
- Co ty... ?
Jack przerwał jej:
- Wybrałem. W końcu Ciebie kocham (i znam) bardziej.
Lizbeth ucałowała go, mówiąc:
- Dobrze jest mieć przy sobie takiego mężczyznę, jak ty.
I przytuliła do siebie. W tej chwili poczuli trzęsienie. Wbiegł Gibbs.
- Kapi... - zaczął głośno i cicho dokończył. - ... Tanie. Otchłań płynie i raczej nie jest przyjaźnie nastawiona.
We troje wyszli z kajuty. Lizbeth ujrzała Cutlera przy sterze. Złapała za linę i już miała skoczyć, gdy zatrzymał ją Jack.
- Co ty robisz? - pytał. - Niebezpiecznym jest przeprawienie się na statek wrogo nastawionej załogi.
- Zaufaj mi. - szepnęła Liz. - Wiem, co robię.
Zewnętrzną stroną dłoni pogładziła jego policzek i skoczyła na Otchłań. Podeszła szybkim krokiem do steru i zapytała:
- Co to ma znaczyć, tato?
- Wiedziałem, że pozwoliłem Ci na zbyt dużo swobody. - odrzekł Cutler. - Zostajesz na Otchłani.
- Po pierwsze: tam jest moja siostra. - mówiła głośno. - Po drugie: Kocham Jacka i czy jedyną rzeczą, jaką pragną ludzie, którzy dopiero co się odnaleźli jest rozłąka? Spróbuj wyobrazić sobie rozłączenie Ciebie i mamy. Jakbyś się wtedy czuł?
Cutler odwrócił wzrok, jakby był obrażony.
- Wiem, że bardzo mnie kochasz i chcesz, bym była szczęśliwa. - lamentowała dalej. - Ale czy nie o to Ci chodziło? Nie chodziło Ci o to, żebym w końcu odnalazła prawdziwą miłość?
- Nie chcę Cię stracić. - odparł cicho Cutler.
- Ale Ty mnie nie straciłeś. - położyła rękę na jego ramieniu. - I nigdy nie stracisz, bo jesteś moim kochanym tatusiem, prawda?
I usmiechnęła się szeroko. Cutler przytaknął i rzekł (z widoczną rezygnacją):
- Schować działa! Możesz iść na Perłę.
Lizbeth przytuliła ojca i złapała linę, mówiąc:
- Dziękuję, tato.
I zeskoczyła na pokład Czarnej Perły. Cała załoga była dziwnie wzruszona tym, czym obroniła ukochanego Liz. Otchłań powoli odpływała. Lizbeth zeszła z burty i pocałowała Jacka. Barbossa bardzo uważnie śledził postępy w związku tych piratów. Cała załoga była bardzo zaskoczona, gdy zwykła załogantka przyczepiła się kapitana. Para poszła do kajuty, a cała załoga pod komendą Gibbsa poczęła chodzić w tę i we w tę. Perła skierowała żagle ku horyzontowi, za którym słońce powoli się chowało. Woda delikatnie marszczyła się pod wzniesieniami fal, które z całą siłą obijały się o najszybszy okręt na Ziemii.
Wspaniała historia
Słońce uderzało w czarne żagle i z pięknym rozbłyskiem oświetlał pokład. Lizbeth przechodziła obok kajuty Tia Dalmy, która najwyraźniej coś szeptała. Więc postanowiła sobie, że odwiedzi ją. Weszła do kajuty i zapytała:
- Można wejść?
- Oczywiście, Lizbeth. - odrzekła łagodnie Calypso (Tia Dalma = Calypso).
Lizbeth ujrzała, jak pogodnym ruchem ręki pisała coś piórem namoczonym w atramencie. Obok kartki stał kałamarz.
- O czym piszesz? - pytała zaciekawionym głosem.
- O Was. - odparła Calypso.
Lizbeth nie wiedziała o co chodzi.
- O nas? - dopytywała.
- O Tobie i Jacku. - mówiła dalej. - Tworzycie piękną historię. Młoda córka kapitana i jego zaufany przyjaciel tworzą jedność po kilku dniach znajomości.
Lizbeth szybko załapała. Była bardzo zdziwiona, aczkolwiek wiedziała, że Calypso to bogini. Jednak zapytała:
- Skąd o tym wiesz?
Calypso wstała i podeszła do niej.
- W Twoich oczach widać radość. - mówiła. - Jakby same zdradzały Twoją miłość do przebiegłego Jacka. Sposób, w jaki go dotykasz, całujesz, mówisz do niego. To wszystko widać jak na papierze. Nawet nie pojmujesz, czym możesz zapłacić za bycie z nim. Kompania Wschodnioindyjska planuje znów zaatakować na Perłę. Nie wiadomo, czy tym razem przeżyjemy. Los potrafi wszystko, a nawet więcej, niż ja. Musisz wiedzieć, czym płacisz za służenie na tym statku. Te same słowa kierowałam do Twojej siostry. Trzeba znów zwołać Trybunał Braci i zadecydować o wycofaniu lub walce. Musimy płynąć na Wyspę Robitków!
Lizbeth cofnęła się i pytała:
- Jesteś pewna?
- Czy kiedykolwiek się pomyliłam? - odparła z zapewnieniem Calypso.
Liz wybiegła z kajuty i wpadła do Jacka.
- Jack, musimy płynąć na Wyspę Rozbitków. - powiedziała.
- Kochanie, Wyspa Rozbitków jest na drugim końcu Karaibów. - odparł kapitan. - Coś Cię dręczy?
- Calypso powiedziała, że Kompania Wschodnioindyjska planuje ponowny atak na Perłę. - oznajmiła Liz. - Musimy więc zwołać Trybunał Braci i zadecydować o bitwie lub śmierci.
Jack stanął jak wryty i patrzył gdzieś daleko. Po chwili się ocknął.
- Jesteś pewna? - zapytał.
- Czy kiedykolwiek Cię okłamałam? - odparła z zapewnieniem Liz.
Tymczasem słońce było już na zachodzie. Wiatr wiał mocniej niż dotychczas. Jack wyszedł z kajuty i rzekł:
- Gibbs! Ustaw kurs na Wyspę Rozbitków. Mamy sprawę.
- Tak jest, kapitanie. - przytaknął Gibbs i poszedł.
Perła skierowała się ku zachodzącemu słońcu i płynęła w stronę celu. Noc minęła cicho i spokojnie, choć z ciszą bywa różnie. Wszak... Piraci chrapią. Nadszedł ranek i Jack wyszedł z kajuty. Oparł się o burtę i obserwował horyzont. Calypso podeszła i zapytała:
- Boisz się tej walki?
- Jak mam się nie bać, skoro życie moje i Liz jest zagrożone? - pytał.
Dotychczasowy uśmiech zanikł pod postacią smutku, który opanował go w przypomnieniu o walce.
- Lecz nie wiadomo, jak się skończy. - odrzekła.
- Czyli możemy wygrać? - dopytywał, jednak nie było w tym pytaniu ani szczątka nadzieji.
- Możemy wygrać, ale możemy i przegrać. - powiedziała Calypso. - Musimy się nastawić na wygraną, choć ta historia się kończy. Kompania ma nowe okręty. Być może ktoś z nas przeżyje, ale nie jest to pewne. Trzeba czekać. Jeśli chcesz być szczęśliwy w ostatnie dni swojego życia, pomyśl o tym, czego pragniesz najbardziej. Spełnij te pragnienia już teraz, bo inaczej może być za późno...
I odeszła. Jack pomyślał chwilę i poszedł do kajuty. Usiadł obok obudzonej Lizbeth i mówił:
- Wiesz, skarbie. Długo myślałem o tym, co może się zdarzyć w naszym życiu. Mam już prawie wszystko, by szczęśliwie spędzić ostatnie chwile życia: statek, załogę, rum, złoto. Ale do pełni szczęścia brakuje mi już tylko jednego: małżeństwa z kimś, kto dał i daje mi szczęście. Byłbym szczerze oddany, gdybyś Ty była tą osobą. A więc... Wyjdziesz za mnie?
Lizbeth nie mogła dojść do słowa. Przytuliła go i odrzekła ze łzami szczęścia w oczach:
- Tak.
Łzy te nie były już gorzkie, jak przy rozstaniu, a słodkie jak miód. Lizbeth była wzruszona, że może spędzić ostatnie chwile w życiu z kimś takim, jak Jack. Wybiegła z kajuty i wpadła do Scarlett.
- Wychodzę za mąż! - krzyknęła do niej.
Scarlett była pod takim wrażeniem, że uścisnęła Liz i zapytała tylko:
- Za kogo?
- Za Jacka. - odparła uszczęśliwiona.
Zaczęły krzyczeć z radości. Potem Lizbeth wychodziła, mówiąc:
- Wpadnij jutro na pokład.
- Dobrze, pani Lizbeth Sparrow. - zaśmiała się Scarlett.
Akt zaślubin w tydzień przed atakiem
Następnego dnia dopłynęli do Wyspy Rozbitków. Jak widać, byli wszyscy Lordowie, nie odłączając Cutlera. Jack i Liz poszli do izby, w której zbierał się Trybunał Braci. Lizbeth widocznie była pogodna po drugiej udanej nocy. Stanęli przed całym trybunałem. Jack kiwnął głową jakby pozwalał jej mówić. Więc uciszyła gwar stukaniem kulą o stół i mówiła:
- Trybunale Braci. Od Calypso doszła wieść, iż Kompania Wschodnioindyjska planuje ponowny atak, do tego z większą liczbą okrętów. Musimy zadecydować, czy będziemy walczyć, czy wycofamy się. Oddaję głos... Kapitanowi Jackowi Sparrowowi.
Jack spojrzał na milczący trybunał.
- Oddaję głos... - wahał się. - Pani Ching.
Wszyscy spojrzęli na Panią Ching.
- Oddaję głos Kapitan Elizabeth Swann. - zwróciła się do niej. - Królowej Piratów.
Wzrok skierował się ku zdziwionej królowej.
- Musimy walczyć o swoje dobro. - rzekła Elizabeth. - Ale Trybunał Braci również ma w tym swój udział.
Wszyscy zaczęli rozmawiać. Z hałasu wyłoniły się decyzje o bitwie. Jack skinął głową na Lizbeth i ten podszedł do Elizabeth, mówiąc:
- Mam sprawę nader naglącą, więc muszę na chwilę opuścić trybunał.
Królowa zgodziła się gestem. Jack i Lizbeth poszli na pokład Perły i poszli do kajuty, by wszystko odbyło się w towarzystwie zaufanych osób. W środku była Calypso, Scarlett, Gibbs oraz (oczywiście) Jack i Liz.
- Zebraliśmy się w tak małym gronie... - mówił. - Bo nie przepadam za zamieszaniem. Lizbeth Crane, czy bierzesz sobie mnie za męża? W chorobie i zdrowiu? Na dobre i na złe? I będziesz mnie wspierać aż do śmierci?
- Tak. - odparła Lizbeth. - Jacku Sparrow, czy bierzesz mnie sobie za żone? Na dobre i złe? W zdrowiu i chorobie? I będziesz mnie wspierać (i walczyć) aż do śmierci?
- Tak. - odrzekł Jack. Westchnął. - Na nadanej mi mocy kapitana ogłaszam (w tym przypadku) nas mężem i żoną.
Po chwili złączyli się w głębokim pocałunku. Wszyscy trzej świadkowie - nawet Gibbs - płakali. Teague szybko wrócił do trybunału. Gdy Jack i Liz wrócili do trybunału, wszyscy patrzyli na Lizbeth.
- Co? - pytała zdziwiona.
Do izby (jeśli tak można nazwać to pomieszczenie) weszła Calypso, stanęła na przeciwko nich i ukłoniła się, mówiąc:
- Oto w tej doniosłej chwili chylmy czoło przed legendarną i najsłynniejszą panią kapitan Czarnej Perły - kapitan Lizbeth Sparrow!
Wszyscy wstali i ukłonili się.
- Co? - wyskoczyła Elizabeth. - To była ta sprawa nader nagląca, Jack?
Kapitan zastanawiał się dłużej niż pół minuty. Pomyślał, że skoro ich teraz tak czczą, to nie można zaprzeczyć.
- Tak. - odparł Jack. - W rzeczy samej.
Spojrzał na Teague'a i dodał:
- To Wy chylcie czoło przed panią kapitan, a ja pójdę. Chyba wyskoczyła kolejna sprawa.
I już był przy progu, gdy zatrzymał go Teague. Wszyscy rozmawiali. Jack podszedł do ojca (Teague = ojciec Jacka >).
- Gratulacje. - powiedział kapitan T. - Czemu nie mówiłeś?
- To, że jesteś moim ojcem nie znaczy, że możesz wiedzieć o wszystkim. - odrzekł z ,,cwaną" miną.
Elizabeth podeszła do Calypso i zapytała:
- Kiedy Kompania zaatakuje?
- Pani Sparrow za wcześnie zareagowała. - odparła Calypso. - Kompania zaatakuje za tydzień.
- W takim razie możecie płynąć. - rzekła królowa. - Możecie opuścić fortecę. - dodała głośno.
Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Cutler podszedł do Liz i powiedział:
- Oto kogo zyskałem - szaleńca nad szaleńców.
- Nie przejmuj się. - uspokajała go. - Być może za jakiś czas przywita Cię kolejna szaleńcza buzia?
- Kocham Twój optymistyczny sposób myślenia. - westchnął Cutler. - Ale za tydzień nawet Calypso nam nie pomoże...
I poszedł posępny na pokład Otchłani. Lizbeth patrzyła, jak sylwetka oddala się za każdym krokiem. Tymczasem przyszedł Jack.
- Można prosić na pokład, pani Sparrow? - spytał.
Lizbeth uśmiechnęła się lekko. Jack objął ją ręką i poszli na Perłę.
Dobre wieści
Weszli do kapitańskiej kajuty. Liz usiadła na łóżku, a Jack obok niej. Objął ją, kładąc ręce na jej ramiona. Lizbeth poczuła się tak, jak nigdy. Zaczęły jej dolegać dziwne zawroty głowy. Jack wiedział, że mogła na coś zachorować i zaprowadził ją do kajuty Calypso.
- Skieruj swoje magiczne moce ku Lizzie i sprawdź, czemu jest chora. – zakomenderował.
- A Ty skieruj swój magiczny pysk w stronę drzwi, bo muszę mieć spokój podczas badań... – odrzekła żartobliwie.
Kapitan powoli odwrócił się i cicho wyszedł. Tymczasem Calypso umoczyła ręce w wywarze z jakichś ziół i wytarła o szmatkę.
- Połóż się tam. – wskazała na leżak na środku kajuty.
Liz położyła się na nim, jak chciała bogini. Calypso podeszła, wzięła jakąś ścierkę i włożyła do miski z wywarem. Potem wycisnęła nadmiar i położyła na jej czole.
- Teraz się rozluźnij, a ja wyszukam przyczynę... – mówiła.
Wzięła medalion z jadowito-zielonym kamieniem i przyłożyła do ścierki na czole Lizbeth. Poruszała nim po głowie, ale nic nie wykrył. Schodziła coraz to niżej i nadal nic nie wykrywał. Dopiero w okolicy brzucha kamień sztywno stanął nad ciałem dziewczyny. Calypso wdzięcznie odłożyła kamień i przyłożyła ręce. Poczuła delikatny ruch i dziwne ,,wibracje”. Spojrzała na nią i zapytała:
- Kiedy ostatnio byłaś z Jackiem gdzieś dalej, niż na statku lub plaży?
- Wczoraj spędziliśmy noc poślubną. – przytaknęła.
- Muszę ci pogratulować... – rzekła z uśmiechem. – Poczekaj tu, ja o wszystkim powiem Jackowi. Nie ruszaj się.
- Dobrze. Poczekam. – odparła Liz.
Calypso wyszła z kajuty i podeszła do Jacka czekającego na wyniki.
- Dobre wieści, kapitanie... – mówiła z uśmiechem, który nie znikał z twarz ani na chwilę. – Twoja żona nie jest chora.
- W takim razie co jej dolega? – pytał zdziwiony.
- Jest w ciąży. – odpowiedziała Calypso.
Jack zaniemówił. Mógł jedynie wydusić krzykiem:
- Co?!
- Jesteś ojcem, Jack. – rzuciła. – Nigdy nim nie byłeś?
- Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy mi się to nie udało... – spojrzał na morze.
Calypso poklepała go po ramieniu i poszła do kajuty. Wzięła ścierkę i otworzyła drzwi. Lizbeth powoli wyszła z kajuty. Podeszła do Jacka i natychmiast rzuciła mu się na szyję. Potem poszli do kajuty, gdzie miała odpoczywać.
Resztę zobaczycie, jak napiszę
EDIT: A oto zakończenie. Może krótkie, ale za to chyba najładniej napisane
Ucieczka do Martyniki
Minął oczekiwany tydzień. Czarna Perła spuściła kotwicę i stanęła murem naprzeciw nadpływającym statkom Kompanii Wschodnioindyjskiej. Jack stał przy sterze i czekał na innych piratów. Lizbeth wiedziała, że musi coś zrobić. Przywiązała do chustki dwa pistolety i szablę. Zwykle nie bała się niczego (oprócz ojca, oczywiście), ale tym razem myślała, co by się stało, gdyby nie przeżyła ataku. Calypso podeszła i rzekła:
- Nie będziesz walczyć w tym stanie. Zaczekasz tu.
- Znasz mnie. – odparła poważnie. – Jeśli będzie trzeba, wyjdę.
I usiadła na krześle. Calypso przytaknęła i podeszła do Jacka. Kapitan rozważał, jak uchronić żonę przed śmiercią.
- Wiesz już, co zrobić? – pytała.
- Wiem. – odrzekł Jack. – Weźmiesz ją i uciekniecie szalupą na Martynikę, jak zrobi się... Groźnie.
Nastąpiła cisza. Od lewej i prawej dopłynęły statki innych pirackich władców łącznie z Królową, Elizabeth Swann i ,,Latającym Holendrem”. Całe wrogie wojska czekały na tą okazję. Okazję, dzięki której wreszcie mogą wyrównać rachunki z bezlitosnymi, żądnymi krwi piratami. Ten dzień miał być datą, której nie ujdzie życie Jacka Sparrowa. I zaczęło się. Nadchodził sztorm i wśród głośnego szumu fal słychać było krzyki ,,Bandera na maszt!”, ,,Wpuścić kotwicę!” oraz ,,Ognia!”. Żadna bitwa nie wyglądała tak, jak ta. Krew lała się po całych pokładach, szable dźgały wszystko, pistolety strzelały. Działa przemawiały kulami do burt, dziobów i ruf. Każdy pirat był wrogiem żołnierza, a każdy żołnierz był wrogiem pirata. Liz obserwowała wszystko z drzwi kajuty. Jack był przy sterze i mierzył szable z dwoma żołnierzami. Tymczasem trzeci biegł w stronę kajuty kapitańskiej. Dziewczyna próbowała wyjąć szablę, ale zaplątała się w chustce i nie mogła jej wyjąć. Wtedy w brzuchu żołnierza pojawił się koniec szabli. Padł na deski. To był Jack wiedząc, że sama sobie nie poradzi. Poprosił ją, by przymknęła drzwi. Dziewczyna zrobiła, co musiała. Calypso już szykowała szalupę i walczyła po trochu. Nawet Barbossa bronił Perły z oddaniem. Każdy wtedy walczył w obronie piractwa: i Marty, i Cotton, Ragetti, Pintel, Will Turner, Elizabeth Turner, Szanowny Pan Jocard, Sri Sumbaji, Pani Ching i inni. Powoli każdy padał jak mucha – piraci, jak i żołnierze. Komodor stał na sterze największego statku Kompanii, ,,Królu”. Zaczynało się robić niebezpiecznie. Leciały maszty, bandery, żagle, deski... Nawet całe kawałki. Calypso od czytała znak od Jacka, że muszą już płynąć. Ta cicho przedostała się do kajuty i rzekła do Liz:
- Musimy płynąć. Chodź już.
- Co z Jackiem? – pytała zaniepokojona.
Calypso wzięła wdech. Liz odwróciła się i zobaczyła, jak Jack ginie z załogą. Żołnierze odpłynęli i z oddali dobiegał głos: ,,Zapamiętacie ten dzień jako datę, w której nie uciekł Nam Kapitan Jack Sparrow!”. Dziewczyna z płaczem rzuciła się do leżącego na deskach pirata.
- Weź mój kapelusz. – szeptał. – Mi się już nie przyda.
I powoli odszedł. Lizbeth zaczęła płakać. Za bardzo kochała Jacka, żeby teraz tak się rozstać. Ucałowała go poraz ostatni i popłynęła szalupą na Martynikę. Słynna ,,Czarna Perła” opadła na dno. To był koniec przygód najsłynniejszego pirata na świecie.
Kimberly Sparrow
Na Martynice było małe miasteczko. Tam po 9 miesiącach Lizbeth urodziła śliczną córeczkę – Kimberly Sparrow. Był też sklepik, w którym mogła kupić sobie i córce ubranie. Mieszkały w małym domku przy plaży. Pierwsze 10 lat udawała, że nic się nie stało. W głębi serca jednak skrywała rozpacz po stracie ukochanego. Pewnego dnia stanęła na brzegu i wpatrzyła się w horyzont. Calypso i Kimberly podeszły do niej i zapytały (Calypso):
- Wszystko w porządku?
- Już nic nie będzie w porządku. – odparła Lizbeth ze łzami.
Kimberly przytuliła mamę.
- Dalej, Lizbeth. Masz nas. – uspokajała ją dalej Calypso.
- Wiem, ale... – mówiła Liz. – Jack nie żyje i straciłam sens swojego życia...
- Jack nie jest jedyną osoba, która dała Ci sens życia. Wciąż jest Kimberly i ja... Nie jesteś sama. – rzekła Calypso.
- Dziękuję, Calypso. – powiedziała z płaczem Lizbeth.
I tak patrzyły na fale. Gdy Kimberly prowadziła dalej ród, Liz wraz z innymi piratami z miasteczka na Martynice została powieszona za piractwo. Piraci mogą być uważani za żądnych krwi i bezlitosnych, ale ich miłość bywa większa, niż można przypuszczać. Można teraz usłyszeć historie o wiecznej miłości kapitana do dziewczyny, która jako jedyna mu nie przyłożyła.
Poczytajcie |
|
Karottka |
Wysłany: Nie 17:37, 17 Lut 2008 Temat postu: |
|
Dzięki. Jeszcze dzisiaj zobaczysz 2
EDIT:
Dobra, za późno, ale za to więcej . Oto reszta: 2, 3 i 4
2. Kurs na Isla de Pelegostos!
Jack wszedł na pokład za Lizbeth. Zdziwił się, gdy ujrzał Gibbsa, bladego z niewytłumaczalnego strachu.
- Coś nie tak, Gibbs? - zapytał ze zdziwieniem.
Ten powoli wskazał ręką na stojącą przy prawej burcie.
- Pech... - szepnął. - Pech na pokładzie! - wrzasnął, aż cała załoga się zerwała.
- To długa historia... - uspokajał go Jack, patrząc na Liz. - Poza tym Tia Dalma może być na pokładzie...
Podpił rum i wysłuchał Gibbsa, który próbował wyjaśnić mu to tymi słowami:
- Ale to...
Tu Jack przerwał mu, podpijając rum.
- Calypso, wiem. - dokończył.
- To co ona tu robi? - denerwował się.
Mówiłem, to długa historia... - odparł spokojnie. - Kurs na Isla de Pelegostos!
- Tak jest. - rzekł cicho.
Ale do załogi cicho nie powiedział. Wrzasnął tak, że słychać go było na całym statku, a nawet na forcie, od którego jeszcze nie odpłynęli. Tymczasem Jack poszedł do kapitańskiej kajuty. Cały dzień spędził na rozmyślaniu. Wieczorem cała załoga spała, we śnie obejmując butelki rumu. Jack zobaczył przez okno, że Lizbeth wciąż stoi. Otworzył je i usłyszał melodyjny głos, który śpiewał:
- Dalej, kamraci! Ciągnijmy szoty razem!
Mroczną Otchłanią płyńmy przez wody nasze.
Dalej, Otchłanio! Oświeć nas swym wielkim blaskiem!
Ustal kurs na Tortugę, szanowny kapitanie.
Dalej, kamraci! Na na na na na na na!
Mroczną Otchłanią na na na na na na na.
Dalej... Otchłanio! Na na na na na na na!
Ustal kurs... Na Tortugę... Na na na... Na na... Na... Na.
Jack wyszedł z kajuty, podpił rumu i podszedł do dziewczyny. Po jej rumianych, ale widocznie jasnych policzkach spływały łzy. Zauważył otwarty wisiorek w kształcie krabowego wisiorka Tia Dalmy. W nim były namalowane węgielkiem dwa portrety - jej matki i ojca. Lizbeth poczuła na prawym ramieniu rękę. Automatycznie przerwała śpiewanie, zamknęła wisiorek i odwróciła głowę w lewo. Lekko się przestraszyła.
- Nie bój się. - podpił rumu Jack. - To twoja matka? - wskazał butelką w wisiorek.
- Tak... - odpowiedziała cicho. Otworzyła powoli wisiorek i pogładziła lekko palcem rysunek. - Odeszła na dno morza Karaibskiego z naszym pierwszym statkiem - Legendarną Damą. Oddała swoje życie, bym ja przeżyła.
- A to fakt. - przytaknął Jack. - Czego matki nie robią dla swoich dzieci? - podpił rum. - Mogą się nawet zatrudnić w Tawernie na Tortudze jako kelnerki, żeby zarobić coś na utrzymanie... Ta matczyna intuicja... Przypomina mi się moja matka.
I spojrzał w dal z poważnym spojrzeniem.
- Twoja matka też umarła? - zapytała z ciekawością Liz.
- Szczerze nie pamiętam. - odparł Jack, spoglądając na nią od dołu do góry. - Ojciec mówił, że dopadła ją Kompania Wschodnioindyjska, ale co on na prawdę chciał przez to powiedzieć... Nie wiem.
I podpił rum.
- Twój ojciec żyje? - dopytywała.
- A jakże? - rzekł. - Kobiety rzadko przeżywają ataki wrogów... Jeszcze jedno pytanie... - dodał. - Usłyszałem przez okno twój śpiew. Co to za piosenka?
- Matka ją napisała. - odpowiedziała Lizbeth. - Nosi tytuł ,,Mroczna Otchłani". Stworzyła ją dla taty.
Nadeszła chwila milczenia. Jack chwilę popatrzył na nią i poszedł 3 kroki do kajuty. Odwrócił się i zapytał:
- Zamierzasz całą noc spędzić na pokładzie?
Czekał na odpowiedź, lecz jej nie otrzymał. Lizbeth otarła łzy i zamknęła wisiorek. Wciąż milczała.
- Masz zły dzień czy mi wreszcie odpowiesz? - dopytywał się ciągle łagodnie.
Popił rum z niezbyt typowym dla siebie umiarem. Liz odwróciła głowę w stronę Jacka i szeptała:
- Każdy miewa złe dni...
- A to też fakt. - przytaknął. - Ja np. wybrałem poniedziałek...
- Jack! - przerwała mu.
Kapitan podpił rum i rzekł:
- Wiem, to ciągłe gadanie nie ma aż tak wielkiego sensu. - zatrzymał się na progu. - Może zechcesz wejśc do kajuty na odrobinę rumu?
Lizbeth nic nie mówiła. Weszła tylko w milczeniu do kajuty. Usiadła na łóżku, cały czas trzymając wisiorek. Jack stanął na przeciw niej i podał butelkę rumu.
- Więc... Może opowiesz o sobie coś jeszcze? - pytał. - Np. skąd wzięłaś się na statku ojca? Ile ty w ogóle masz lat, że cię tak okrutnie potraktował, dając opiekuna?
Dziewczyna zdziwiła się tymi pytaniami. Nie podnosiła głowy, tylko odparła:
- Ile mam lat? 27. Czemu to ma być okrutne traktowanie?
- Duże dziewczynki raczej nie potrzebują opiekuna... - powiedział.
Lizbeth podniosła głowę w stronę Jacka i odrzekła:
- A ojciec raczej nie chce mnie wydać za mąż... Czemu się dopytujesz?
Jack usiadł obok niej i objął ręką.
- Widzisz, skarbie. - mówił. - Kapitan powinien znać swoją załogę...
Lizbeth zerwała się jak oparzona, stanęła i krzyknęła z obużeniem:
- Nie jestem załogantką.
- Wiem, to tylko przenośnia... - odparł spokojnie.
- A za kogo mnie uważasz? - pytała spokojniej, ale wciąz trochę niepokoju było słychać.
Jack podszedł do niej, położył ręce na biodrach i mówił:
3. To mój statek!
- Sam nie wiem. Jednakże coś musi w tym być. Rzadko kiedy pirat zdaje sobie sprawę, o czym mówi.
I ukazał lekki uśmiech, który nie wyglądał ani na szyderczy, ani też szczery. Lizbeth odeszła 3 kroki od niego, lekko pomachała i poszła spać do kajuty. Następnego dnia Perła przybiła do Isla de Pelegostos. Powstała tam nowa tawerna, a słynny kapitan Jack Sparrow (oczywiście!) musiał ją zobaczyć. Załoga zjechała po linach i poszła, rozmawiając. Dziewczynę trochę zaniepokoił styl chodzenia kapitana.
- Czemu tak chodzisz? - spytała.
Ten odwrócił się do niej, podpił rumu i wziął wdech.
- Mój ,,specyficzny" sposób chodzenia wynika z regularnego ,,specyficznego" picia rumu. Gdybym nie pił regularnie ,,specyficznie" rumu, to bym nie miał tego ,,specyficznego" stylu chodzenia. A że regularnie ,,specyficznie" piję rum, to mam taki właśnie ,,specyficzny" styl chodzenia. Rozumiesz? - wyjaśnił.
Lizbeth nic a nic nie rozumiała z tego, co mówił Jack.
- Nie bardzo. - odparła zmieszana.
- Po prostu chodze tak, bo piję rum. - rzekł.
- To czemu wcześniej tak nie powiedziałeś? - pytała zdziwiona.
Jack uśmiechnął się szeroko i odpowiedział:
- Musiałem coś wymyślić, być przestała zadawać mi pytania.
I z zadowoloną z siebie miną poszedł do tawerny. Nie spodziewał się jednak, że spotka tam starego znajomego. Otóż czekał na niego znajomy, który nie specjalnie lubił cwanego kapitana. Gdy zobaczył go w tawernie, lekko się przestraszył i powiedział:
- Barbossa! A co ty tu... O jaka ładna twerna!
Barbossa ironicznie na niego spojrzał, jakby myślał ,,Coś się stało z moim statkiem..."
- Nie wywiniesz się. Gdzie mój statek? - zapytał, akcentując ,,mój".
Jack podpił rumu i lekko westchnął:
- Wiesz... Nie pamiętam, byś przekazywał mi jakiś statek. Może to jakaś łupinka?
Barbossa spojrzał na niego z myślą ,,jakim cudem zabrałeś mi Perłę?", a ten odwzajemnił go myślą ,,nie patrz tak na mnie."
- A może Czarna Perła? - kontynuował rozmowę Barbossa.
- Nie, Czarna Perła jest moja. - odparł Jack.
- Nie, bo moja. - podniósł ton były kapitan.
- Na statku rządzi kapitan. - wnioskował ze swoich myśli Sparrow.
- Kapitan jest jeden. - oznajmił Barbossa.
- Kapitan jest nie bylejaki. - dogryzał dalej Jack.
Barbossę zatkało. Głowił się, bo musiał coś wymyśleć na przebicie ,,nie bylejakiego" kapitana.
- Kapitan nie pije masowo rumu! - krzyknął Barbossa.
Lizbeth miała dziwne wrażenie, że obaj kapitanowie dziecinnieją w walce o Perłę. Weszła więc pomiędzy nich.
- Uspokójcie się! - wrzasnęła dziewczyna. - Na pewno jest jakiś kompromis, który możecie uzyskać między sobą, jak piraci.
Barbossa pierwszy raz zobaczył słynną córkę Cutlera Crane'a na żywo. Piratkę, która jako jedyna może sprawić, że Czarna Perła wróciłaby w jego ręce. Popatrzył zazdrosnym wzrokiem na Jacka. A ten objął Liz ręką i pytał:
- Pozwól, że ci coś wyjaśnię, Lizzie. Co możesz wiedzieć o potyczkach kapitanów?
- Mój ojciec jest kapitanem. - wyjaśniła mu.
Jack był tak przejęty kłótnią z Barbossą, że zapomniał, kim był jej ojciec.
- Który to pies zapchlony? - dopytywał. (wyraża się tak ze względu na brak szacunku)
- Cutler Crane. - przypomniała mu.
- Aaaa... - westchnął Jack. - Wróćmy do BYŁEGO kapitana. - dodał, odwracając się z Liz w stronę Barbossy, który cały czas patrzył tym samym wzrokiem.
- Nadal jestem kapitanem. - upomniał go.
- Nie. - puścił Liz i zaprzeczył łagodnie.
- Tak. - postawił mu się Barbossa.
- Cisza. - powiedziała Lizbeth, łapiąc się za głowę.
Jack spojrzał na nią, a ona przytaknęła, jakby chciała powiedzieć ,,Nic mi nie jest". Zaczęła się zastanawiać podczas, gdy Jack spojrzał ignorującym wzrokiem na Barbossę i rzekł:
- To ja poprosiłem Jonesa, żeby wydobył mi Perłę.
Lizbeth olśniło. Wyciągnęła wnioski, ale zanim chciała coś powiedzieć, Barbossa wtrącił:
- To była jeszcze Zła Wiedźma.
- Nie twój rum. - wzruszył ramionami.
Lizbeth podeszła bliżej, położyła rękę na prawym ramieniu Jacka i wyjaśniła im:
- Skoro Jack, to znaczy KAPITAN odważył się temu omackowanemu potworowi stawić i poprosić, by wydobył statek, jest kapitanem.
Kapitan próbował zrozumieć, skąd go zna, ale to było w tej chwili nie ważne. Zaczął dokazywać Barbossie, a ten patrzył na niego jak na kogoś, kogo chce zabić.
- Ale Barbossa ma prawo być w załodze. - upomniała.
Świat stracił swoje barwy. Jack spojrzał na dokazującego mu byłego kapitana Perły. Jack spojrzał na Lizbeth, która przytaknęła pokornie.
- Czemu mam brać tą nieudaną, dziwaczną namiastkę pirata na Perłę? - zapytał cicho.
- Bo ma prawo. - odparła.
Szepnęła mu do ucha ,,Przykro mi. Bardzo źle jest mi bronić Barbossę, ale znam Kodeks Piratów". Ten odszepnął ,,Wierz mi, może wygląda na porządnego pirata, ale to jest zwykła szmata". Lizbeth zaśmiała się.
- Ale na czyściciela zęz? - dopytywał głośno, żeby Barbossa nie domyślił się, że o nim rozmawiali.
- Twoja decyzja. - odrzekła.
Trochę bezskutecznie próbowała się przekonać do opiekuna, więc usiadła obok niego przy stole. Oparła jedną rękę o stół, a drugą o policzek i myślała. Barbossa również usiadł. Otworzyły się drzwi. Nieoczekiwanie wszedł Cutler. Położył rękę na ramieniu Jacka. Ten tak się przestraszył, że wstał kopiąc przy tym stół, co wytrąciło wszystkim kufle. Przestraszył się też, gdy odwrócił się i ujrzał nieprzeniknione spojrzenie Cutlera.
- A co... To znaczy jak... To znaczy... Witaj. - wyjąkał.
- Włos jej z głowy nie spadł? - pytał, nie tracąc czasu.
- Nieee... Chyba, że ich nie myła. - odparł.
Cutler spojrzał na niego ironicznie.
- Tato, to ostatni raz, jak dajesz mi opiekuna. - wtrąciła Lizbeth.
- A miałaś wcześniej jakiegoś? - spoglądnął na nią.
- Nie i sądząc po tobie - nie chcę. - odrzekła.
Cutler myślał, że Jack zrobił coś Liz, bo ta nie chce wrócić do niego podczas kolejnego niebezpiecznego rejsu ojca. Patrzył na niego groźnym, wręcz przerażającym spojrzeniem. Ten odwzajemnił się spojrzeniem w stylu ,,Nie wiem, co mówi".
- Cór... Lizbeth! - powiedział. - Jak mówię...
Chciał przypomnieć jej, kto tu rządzi, ale zapomniał, że ma charakter mamy i jest niezależna.
- Pamiętaj, tato. - upomniała go. - Nie jestem jedną z tych typu ,,oczywiście, zrobię wszystko, co każesz". Ja nie dam sobą pomiatać jak jakimś psem.
- Ale pamiętaj, że to tobie przypisuję Otchłań. - podniósł ton.
- Rozumiem! - podniosła jeszcze bardziej ton.
I wyszła z tawerny. Nie obchodził ją nawet kierunek. Weszła na Perłę i skierowała się ku kajucie kapitańskiej. Zasnęła. Tymczasem Jack podpijając rum, mówił do Cutlera:
- Kłótnie w rodzinie...
I poszedł jej szukać.
4. Kipiące uczucie
Znalazł dziewczynę zapłakaną na swoim łóżku w kajucie. Przykrył ją kocem, a potem sam zasnął obok niej. Wzeszło słońce na błękitnym niebie. Perła płynęła w niewiadomym kierunku, jakby dryfowała. Wydawało się to dziwne, bo Lizbeth miała wrócić do ojca. Dziewczyna obudziła się i odwróciła, co jest u niej automatycznym sprawdzaniem obecności Davy'ego. Gdy ujrzała Jacka, tak się przestraszyła, że spadła z łóżka. Kapitana zbudził huk. Zauważył, że Liz nie ma w łóżku. Od razu się domyślił, że zaskoczona jego obecnością spadła. Zapytał z uśmiechem:
- Nic ci nie jest?
Dziewczyna wyczuła odrobinę troski i odrobinę złośliwości. Podniosła się, łapiąc za głowę:
- Nieee... - odparła. - Robisz powalające wrażenie.
- Aż tak ci się podobam? - pytał zadowolony. - Dosyć o mnie. Pomówmy o tobie. Czemu płakałaś?
Lizbeth siadła na łóżku, a Jack począł bawić się kosmykiem jej włosów.
- Bo widzisz... - odrzekła. - Chciałabym, żeby wszystko było, jak dawniej. Ja, tata, mama, Davy...
- Kto to jest Davy? - dopytywał kapitan.
- Mój pies z dzieciństwa. - odpowiedziała Liz. - Teraz gdzieś zginął...
Zaczęła płakać, do tego poraz pierwszy przed publicznością. Na ogół sprawiała wrażenie niezależnej i pyskatej, ale potrafi okazać wdzięczność czy przyjaźń. Wrażliwość ukrywa, żeby ojciec nie zwariował i nie dał jej opiekuna po 30-tce. Jack ją przytulił i próbował uspokoić. Wiedział, że Cutler by go zabił, gdyby to zobaczył.
- No, nie płacz już. - uspokajał ją. - Szabla mi zamoknie albo rum rozcieńczy.
To by było straszne! Rozcieńczony rum, a w ładowni całe beczki czystego, smakowitego trunku. Lizbeth otarła łzy z promiennym uśmiechem, ale znów popadła w rozpacz. Nie łatwo jest jej się pogodzić z nagłymi zmianami w swoim życiu, zwłaszcza śmiercią i wiązanymi z tym kłótniami.
- Oh, Jack. - lamentowała. - Gdybyś umiał cofnąć czas, wyszłabym za ciebie.
Jack zdrętwiał. Nie tylko na samą myśl, że Lizbeth Crane chce z nim być, ale ze względu na wściekłego Cutlera w drzwiach kajuty. Podszedł do niego, mówiąc:
- Ty zdrajco! Nie rób krzywdy mojej córce!
- Cutler, to nie tak, jak myślisz... - jąkał się Jack. - To znaczy tak, ale... Posłuchaj wreszcie!
Tymczasem Liz wstała i zaczęła stopować ojca.
- Tato, odejdź! - krzyknęła. - To nie Jack zawinił! To przeze mnie!
Cutler wyraźnie zdziwił się tym, co powiedziała córka.
- Co ty mówisz? - pytał.
- To ja wtedy wpadłam w romans z tym piratem. - wyjaśniała Lizbeth. - To ja zawiniłam, zdradzając go. Nie jestem godna miana ,,człowieka".
Jack z uśmikechem podpił rum, rzecząc:
- Ale pirata - jak najbardziej. Masz u mnie dużego plusa, mała.
- Ukarz mnie, nie jego. - szeptała. - Jest tylko moim opiekunem. Poza tym to ty dałeś mi go jako opiekuna.
- To czemu płakałaś? - dopytywał.
- Wyżaliłam mu się. - odparła. - Chciałam, żeby znów było jak dawniej.
Cutler lekko się zdziwił. Spojrzał na Jacka, potem znów na Lizbeth i powiedział:
- Przecież jest jak dawniej.
- Wcale nie. - opuściła głowę i westchnęła. - Jack nie jest moją matką.
Po tym wytarła oczy i wyszła. Cutler nic nie mówił. Poszedł na Otchłań, by kontynuować swą podróż. Jack tylko podpił rumu i spojrzał w busolę. Wskazywała jakiś kierunek. Wyszedł więc z kajuty i szedł za tym kierunkiem. Tymczasem nadeszła noc. Jack stanął i rozglądał się za kierunkiem. Wskazówka (ku zdziwieniu Jacka) kierowała się do Lizbeth. Patrzyła na morze i mówiła do niego, trzymając w rękach otwarty wisiorek:
- Mamo, ja już nie chcę nigdzie płynąć. Wiem, że muszę znaleźc gdzieś swoje miejsce, ale wydaje mi się, że już je znalazłam. Chciałabym być z kimś, kto mnie zrozumie.
Dalej, kamraci! Ciągnijmy szoty razem.
Mroczną Otchłanią płyńmy przez wody nasze.
Dalej, Otchłanio! Oświeć nas swym wielkim blaskiem.
Ustal kurs na Tortugę, szanowny kapitanie.
Pewien pirat zakochał się,
W młodej, bardzo slicznej panience.
Kochał ją bardziej niż załogę,
Teraz są razem, płyną na Tortugę.
Dalej, kamraci! Ciągnijmy szoty razem.
Mroczną Otchłanią płyńmy przez wody nasze.
Dalej, Otchłanio! Oświeć nas swym wielkim blaskiem.
Ustal kurs na Tortugę, szanowny kapitanie.
Chciałabym być z kimś innym.
Kto zrozumie moje problemy.
Znalazłam i wiem już, że
Najlepiej będzie mi na Czarnej Perle.
Dalej, kamraci! Ciągnijmy szoty razem.
Czarną Perłą płyńmy przez wielkie wody nasze.
Dalej, Perełko! Oświeć nas swym wielkim blaskiem.
Ustal kurs na Tortugę, szanowny kapitanie...
Jack podszedł od tyłu, a po chwili Lizbeth czuła na swoich włosach dotyk.
- Kończysz piosenkę mamy? - pytał.
Podpił rumu. Dziewczyna nie miała, co powiedzieć. Odparła bez przekonania:
- Tak... Można to tak ująć.
Jack uśmiechnął się.
- Czyżby kolejna zwrotka była o mnie? - dopytywał dalej.
- Nie wiem. - ukrywała uśmiech Liz.
- To czemu w refrenie usłyszałem ,,Czarną Perłą"? - zapytał z uśmiechem.
Lizbeth odwróciła się energicznie. Ukrywała uśmiech, a w istocie była nim tak zauroczona, jak Davy Jones był zauroczony Calipso, która ponownie przybrała ludzką postać. Jack zmierzył ją wzrokiem.
- Po co ci busola? - pytała zaskoczona.
Kapitan spojrzał na busolę, która wciąz wyraźnie wskazywała Lizbeth. Miał nadzieję, że tego nie zobaczy, więc szybko ją zamknął.
- N-nie ważne. - odrzekł.
Nagle wiatr zaczął mocniej wiać. Dało się słychać cichy szept: ,,Busola wskaże ci przyszłość". Lizbeth i Jack mieli się pocałować, gdy tą chwilę zepsuł Gibbs (oczywiście, jak zawsze).
- Kapitanie! - krzyknął.
- Co się stało? - spytał ironicznym tonem. - Nie powiesz mi chyba, że Lizbeth przyniosła ze sobą pech, który wzmocnił wiatr? - dodał niedowierzającym głosem.
- Nadciąga burza. - powiedział. - Musimy wrócić do tawerny.
Jack spojrzał na niego wzrokiem mówiącym: ,,Tak jakby to była pierwsza burza w naszym życiu...".
- Ty idź pierwszy. - zakomenderował. - Ja będę iść za tobą.
- Tak jest. - odparł cicho.
Pobiegł do tawerny. Nim Jack zdążył coś powiedzieć, Lizbeth szybko go pocałowała. Całe narody marzyłyby o zobaczeniu jego zdziwionej miny. Tymczasem ona mówiła, oddalając się:
- Chodźmy już do tawerny.
Widać było uśmiech na jej twarzy. Teraz już nie była zauroczona, a wręcz zakochana. Jack musiał usunąć zadowolenie ze swojej twarzy, więc podpił rumu. Poszedł powolnym krokiem do tawerny z zadowoloną z siebie miną.
No to co powiecie teraz? Osądźcie mnie surowo
Pozdr.
PO KILKU GODZINACH...
A teraz 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11 i 12 XD
5. Kocha nawet najtwardszy
W tawernie na Tortudze, jak zwykle panował hałas. Przeważali załoganci, którzy nie mieli, co robić. Lizbeth i Jack siedzieli przy stole, rozmawiając (też jak zwykle). Nagle ta zerwała się ze stolika i wyszła z tawerny. Kapitan głowił się, co mógł zrobić, że Liz tak raptownie zareagowała. Poszła na fort, a za nią Jack. Usiadła na końcu mocno nad czymś rozmyślała. On usiadł obok niej, podpił rumu i odstawił butelkę na bok. Gładząc jej włosy, zaczął rozmowę:
- To, że pocałowałaś przyjaciela swojego ojca nie oznacza jeszcze czegoś, co mogłoby być złe i czego oboje byśmy żałowali.
Lizbeth tylko pokręciła głową ,,na nie".
- Jack, nie o to chodzi... - mówiła cicho. - Nie wiem, jak powiedzieć to tobie, a co gorsza - mojemu ojcu.
- Skarbie, stary Jack ci pomoże. - zapewniał. - Zależy tylko, co chcesz powiedzieć.
- Nie mogę ci tego teraz powiedzieć. - szepnęła Liz. - Tylko bym cię zraniła.
Jack upił duży łyk rumu.
- Powiedz, co chcesz powiedzieć. - mówił łagodnie. - A jeśli by ci ulżyło, możesz się nawet rozpłakać. Wszak jestem opiekunem... Porozmawiam, pocieszę.
Lizbeth odwróciła do niego głowę. Jej oczy świeciły wtedy piękniej niż ,,rum w świetle słońca" (cytak Jacka z rozdziału 6 ,,Cena uczuć").
- Bo wiesz, Jack. - wyjaśniała. - Jesteś tylko moim opiekunem, ale ja myślę, że jednak kimś więcej...
- Czyli tym kimś, kto cię rozumie? - pytał, podpijając rum.
Lizbeth lekko się zawstydziła. Jej policzki się zarumieniły. Spojrzała w dół. Jack ujął jej brodę i powiedział:
- Ty dla mnie też jesteś kimś więcej i mimo, że w jakikolwiek sposób zraniłabyś mnie, nie zawaham ci się tego powiedzieć w tej odpowiedniej chwili, bo innej może już nie być... Ko...
Cutler albo Gibbs nie mogliby tego usłyszeć, bo Gibbs zepsułby sytuację, a Cutler oddzielił ich na całe życie. W tejże nadszedł Cutler (jakby wykrakać). Poraz pierwszy zepsuł tą jedyną, odpowiednią chwilę. Przerwał Jackowi słowami:
- Lizbeth, musimy płynąć na Isla de Pelegostos. Tam znajdziemy ci nowego opiekuna albo opiekunkę.
- Mogę przynajmniej pożegnać się z kapitanem? - zapytała.
- To coś ważnego? - zastanawiał się Cutler.
Jack wstał i podszedł do niego. Podpił rumu i wyjaśnił:
- To jest sprawa nie cierpiąca zwłoki. Raczysz skierować swój piracki pysk w stronę statku i pójść tam? Odprowadzę ją, jak opiekun.
Cutler zastanawiał się. Spojrzał na Jacka zimnym spojrzeniem.
- Czekam na Otchłani. - rzekł, odchodząc na pokład.
Kapitan wrócił i znów usiadł obok Lizbeth.
- To... Co chciałeś mi powiedzieć? - zapytała Liz.
- A ty nie chcesz? - upewniał się Jack.
- Nie... - odparła bez przekonania.
- Na pewno? - dopytywał.
- Głowy nie daję. - rzekła.
- A więc powiedz. - ,,dopingował" Jack. - Jestem przekonany, że to ma coś wspólnego z tym, co ja chcę powiedzieć.
Lizbeth ukazała ironiczny uśmiech.
- To może zaczniesz? - pytała. - Jesteś kapitanem i - bądź co bądź - moim opiekunem.
Jack wziął głęboki wdech. Pomyślał: ,,Oby tylko nikt nie zepsuł sytuacji. Bo, jak wiem, Gibbs ma do tego wprawę...".
- Kocham cię. - wydusił z siebie.
Po czym szybko ujął butelkę i upił dwa razy taki łyk, jaki nabiera zwykle.
- Ja... Ja też cię kocham. - odparła z uśmiechem. Nagle osmutniała. - Ale to chyba nie przetrwa. W końcu płynę na Isla de Pelegostos. Będziemy się widzieć tylko służbowo.
I ze łzami w oczach poszła na pokład Otchłani. Jack patrzył, jak szczupła sylwetka oddala się z każdym krokiem. Czuł w sobie dziwną pustkę. Jakiś żal, który przenika jego duszę. Jednak nie uronił ani łzy. Wiedział, że kiedyś uda się spotkać z Lizbeth. Głęboko wierzył, że tą pustkę wypełni tylko ona.
6. Cena uczuć
Jack miał popłynąć na Isla de Pelegostos, bo od ostatniej podróży zgubił swoją busolę. Tak więc szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że znów się zobaczyli. Lizbeth rzuciła mu się na szyję, jak tylko stanął na jasnym piasku słonecznej plaży.
- Jack, skąd się tu wziąłeś? - pytała radośnie.
Kapitan podpił rumu, co było zwyczajną czynnością, gdy widywał Liz.
- Szukam busoli. Ale z tobą też pragnąłem się zobaczyć. - odrzekł.
Lizbeth ujrzała ojca, który w oddali obserwuje jej poczynania. Odeszła krok dalej.
- Miło cię widzieć. - uśmiechnęła się.
- Co to za nieprzyjemność nie widzieć twoich oczu. - mówił. - Jeszcze tego nie mówiłem, ale świecą równie pięknie, jak rum w świetle słońca. Może nawet trochę ładniej? Nie wiem, trudny wybór.
Liz uśmiechnęła się ponownie. Bardzo lubiła jego obecność. Podszedł wolnym krokiem Cutler.
- Jack Sparrow, a co ty tutaj robisz, hm? - zapytał.
Jack się ,,wzdrygnął" ze strachu.
- Piracki pysk... To znaczy Cut... Cutler Crane, a co ty tutaj robisz, hm? - wykrztusił.
- Przypłynąłem spędzić trochę czasu z córką. - odparł.
- A ja znaleźć busolę. - rzekł. - I to nie ma żadnego związku z obecnością Twoją i Liz... Przepraszam, Lizbeth.
I uśmiechnął się do niego. Podpił trochę rumu, a Cutler poszedł ku Otchłani.
- Przykro mi, że tak wyszło. - powiedziała cicho.
- Mi trochę też. - przytaknął zmieszany. - Ale udało mi się uratować przed jego chorą facjatą.
Liz spojrzała na niego z ironią.
- A tak, to Twój ojciec. - dodał.
- Nie gniewam się. - westchnęła.
Jack odwrócił się do Czarnej Perły.
- Większość ludzi odchodzi i już nigdy nie wraca... - szepnęła.
Ten najpierw odwrócił głowę w jej stronę, potem znów w stronę Perły i zaczął iść. Nagle się zatrzymał i znów zwrócił głowę w stronę cierpliwie czekającej na odpowiedź piratki. Podszedł do niej i zapytał zaniepokojonym głosem:
- To było na poważnie?
- Ale co? - wzruszyła ramionami.
- Pocałunek... - rzekł cicho.
Lizbeth wzięła butelkę Jacka, podpiła rumu, oddała ją i odeszła 5 kroków. Wydawała się tłumić śmiech.
- Trudno mi w to uwierzyć, ale tak... - szepnęła Liz.
Jack odwrócił się znów w stronę Czarnej Perły i zaczął iść. Nie zauważył korzenia (w pobliżu były drzewa). Potknął się i wywalił. Lizbeth pękła ze śmiechu. Jack wstał i począł się otrzepywać. Słyszał płynny i bardzo zabawny śmiech.
- Takie to śmieszne? - pytał z uśmiechem.
Lizbeth pokiwała ,,na tak". Jej śmiech był zaraźliwy, bo po chwili Jack o mało nie zachłysnął się rumem, którym próbował tłumić śmiech. Po dłuższej chwili Lizbeth powoli przestawała się śmiać. Pomachała i pobiegła do miejsca Otchłani. Jack z zadowoloną z siebie miną obserwował oddalającą się dziewczynę. Chodziła wokół Otchłani z dużym kundlem. W tej chwili przypomniał sobie, że miała w dzieciństwie psa, Davy'ego. Pomyślał, że pewnie go znalazła. Poszedł więc do miejsca Perły.
Następnego dnia Davy coś wyczuł. Zaczął iść po tropie, a za nim Lizbeth. Ślad doprowadził ich do Jacka śpiącego na piasku. Davy podszedł i zaczął wąchać go, a następnie chodzić po nim. Jack obudził się i przestraszył się widząc psie zęby nad swoją głową. Lizbeth wzięła go i zaczęła go odciągać od ,,znalezionego skarbu".
- Zazwyczaj nie pozwalam się traktować jak podłogę... - rzekł zaspany.
- Nic ci nie jest? - zapytała.
Davy przywarował, widząc swoją panią. Był wiernym psem i bał się zlekceważyć jej polecenia.
- Chyba nie. - odparł Jack. - A co cię tu sprowadza?
Lizbeth usiadł obok niego.
- Szłam na spacer z Davym. - wyjaśniła. - Szukamy ,,tego" i ,,owego".
- Ja jestem ,,to" czy ,,owo"? - pytał.
- Chyba bardziej ,,to". - uśmiechnęła się. - Może pójdziesz z nami? Idziemy w głąb wyspy.
Jack pomyślał, że Pelegostosi całkiem jeszcze nie powymierali.
- Kto wie, kogo znajdziemy w buszu, ale przy mnie... - odparł.
Davy przerwał mu szczekaniem.
- ... To znaczy przy NAS. - poprawił się Jack.
Pies usiadł i podniósł lewą łapę. Kapitan kucnął i uścinął ją swoją lewą ręką.
- ... Nic ci nie grozi. - oznajmił, wstając.
Poszli za Perłę i szukali wejścia od tyłu.
7. Noc pod gołym niebem
Gęsiego szli: Davy, Lizbeth i Jack. Pies na samym przodzie węszył w zaroślach, Liz rozglądała się po drzewach, a kapitan patrzył w znalezioną busolę. Cały czas pokazywała dziewczynę. Nagle Davy zaczął biec, a za nim Lizbeth i Jack, żeby go nie zgubić. Doszli, a raczej dobiegli na skałę. Miała piękny widok na Morze Karaibskie. Błękitna woda zmieniała kolor pod wpływem pomarańczowego, zachodzącego słońca na horyzoncie. Po drugiej wychylały się gwiazdy, które świeciły coraz to bardziej i piękniej. Wszystko wyglądało bardzo romantycznie. Davy położył się i zaczął sapać ze zmęczenia. Lizbeth wzięła i z zachwytu wrzasnęła:
- Do cholery! Pięknie tu.
Jack pomyślał, że to najlepszy sposób na rozmowę. Wszędzie pięknie, cicho, spokojnie. Davy nie napadnie go przy pierwszej lepszej okazji. Podszedł do Lizbeth i objął ją w pasie.
- To odpowiednie miejsce, żebyśmy mogli sobie o wszystkim powiedzieć... - rzekł.
Liz spojrzała na Davyego. Spał jak zabity. Postanowiła sobie w duchu, że porozmawia.
- Jesteśmy sami, a jak będą nas szukać? - pytała.
- Ale to najlepsza chwila. - odparł. - Ty i ja, ja i ty. Sam na sam. Tak się najlepiej rozmawia. Poza tym, mnie szukać nie będą, bo jestem kapitanem, a ciebie, bo...
Lizbeth krótko się zastanowiła.
- Bo jestem tu z tobą? - zapytała.
- Tak. - rzekł zmieszany. - Więc w czym problem?
- W moim ojcu. - powiedziała.
- To sobie szybko porozmawiamy i wrócimy do statków. - zaproponował.
Lizbeth wzięła głęboki wdech i pytała:
- O czym chcesz rozmawiać?
- No... O nas. - odrzekł. - Warto porozmawiać, skoro będziemy tak daleko od siebie...
- To znaczy? - dopytywała dalej.
- Czy na prawdę zamierzacie być jak najdalej od Tortugi? - odpowiedział pytaniem.
- Ojciec - jak najbardziej. - rzekła. - Przyznał, że za bardzo ci nie ufa. Dlatego na dłuższy czas bierze opiekunkę.
- Zawsze był taki jakiś inny. - burknął. - A skoro to było na poważnie, to coś musi z tego być.
- Jack, nic z tego nie będzie. - odwróciła się do niego. - Chyba, że ucieknę na Perłę.
- To dobry pomysł. - zasugerował Jack. - Ucieknij.
- Ale ja nie chcę sprawiać ojcu zawodu. - odparła ze smutkiem. - Żałuję, że tak to wyszło.
- Ja nie żałuję. - uśmiechnął się. - Pierwszy raz byłem opiekunem córki mojego przyjaciela, którą potem pokochałem.
- Właśnie, Jack, ja cię ranię. - powiedziała. - Przecież wolisz wolność, beztroskę...
- Kochanie, ja też jestem człowiekiem. - odrzekł. - Zrozumiem. Nie jestem jak Davy Jones i nie wytnę sobie serca, żeby nie czuć przyziemnych emocji. Choć bycie nieśmiertelnym jest kuszące...
- To co chcesz zrobić? - pytała.
- Coś na pewno się wymyśli. - odpowiedział. - Na przykład nacieszyć się dzisiaj, a jutro niech zostaną wspomnienia.
- Co? - zapytała zirytowana.
Mimo swoich aktualnych emocji wiedziała, że dla takiego pirata trzeba odrobinę cierpliwości. Gdyby jego załoga nie była cierpliwa, już dawno kapitan zostałby sam na pokładzie.
- Nie brałem tego dosłownie, chodziło mi tylko o obecność. - poprawił Jack.
- Aha. - westchnęła, jakby z ulgą Liz.
Odwróciła się ku zachodzącemu słońcu. Niebo usłane gwiazdami było piękne i jasne. Chwila ciszy wydawała się długa i nieskończona.
- Wrócisz kiedyś na Perłę? - przerwał milczenie Jack.
- Nie wiem, ale mam nadzieję. - odparła Lizbeth. - Dobrze, że myślimy o sobie tak samo.
Dalszą część każdy powinien znać. Następnego dnia, po upojnej nocy (szybko się ubrali) Jack poczuł nieprzyjemny ucisk w pewnym miejscu. Po chwili usłyszał nad uchem szczekanie. Zerwał się jak oparzony, a niedaleko Lizbeth brała swój kapelusz. Jack wstał i począł otrzepywać się, bo Davy miał brudne łapy (jak to pies, a zwłaszcza piracki).
- I co? - pytał. - Nie mów, że mój plan się nie udał.
- Udał się. - odrzekła. - Choć tego nie przewidziałam. Ale stało się...
Spojrzała na Davyego. Pies chodził wokół pirata i merdał ogonem.
- Widocznie Davy też coś do ciebie czuje. - stwierdziła ze śmiechem.
Jack nic nie mówił. Wziął szablę i pistolet. Podpił rumu i trzymał się jak najdalej od psa podskakującego z radości. Dzień był ciepły i słoneczny. Przez liście drzew przedzierały się poranne promienie słońca. Wyszli na plażę. Cutler - zobaczywszy ich - podbiegł do nich i przestraszony o zdrowie córki przytulił ją, pytając:
- Lizbeth, gdzieś ty była?
8. Drobna tajemnica
Lizbeth popatrzyła na Jacka, potem znów na Cutlera i odparła:
- Byłam z Jackiem w głębi wyspy. Ale gwarantuję, że nic nie było z tego, co było wczoraj.
Cutler wyciągnął szablę i przymierzył do kapitana.
- ... To cię zabiję. - dokończył, opuszczając jego szablę. - Wiem, słyszałem do kiedyś. Mogę obiecać to samo, co Lizbeth, ale nie tego, że coś jej zrobiłem. Nie martw się. A właśnie - zastanawiałeś się kiedyś nad zmianą pseudonim? Na przykład... Piracki pysk Cutler Crane? Pasuje do ciebie, to znaczy do imienia i nazwiska.
Cutler spojrzał na niego jak na idiotę. Schował szablę myśląc, że jest niegroźny.
- Chodź, Lizbeth, pójdziesz do kajuty i się rozgrzejesz. - rzekł. - W nocy jest zimno.
Jack popatrzył na Davyego stojącego na przeciw, jak na coś strasznego. Pokazał palcami na niego i pytał:
- Możecie zabrać ze sobą... Davyego?
- Davy, chodź już. - zawołała Liz.
Davy pomerdał ogonem i poszedł. Jack przyglądał oddalającej się sylwetce ,,ukochanej". Przyszedł Gibbs i sprowadził go na ziemię.
- Kapitanie, gdzie byłeś? - pytał.
- Gibbs, Gibbs, Gibbs... - mówił kapitan.
- Kapitanie, kapitanie, kapitanie? - odpytywał Gibbs.
- Są sprawy, które trzeba zachować dla siebie. - oznajmił, podpijając rum. - To... Na Perłę. Ustawiajcie kurs na Tortugę.
- Tak jest. - przytaknął.
Pobiegł na pokład. obejrzał się za siebie i ujrzał biegnącą Liz i Davyego.
- Mogę z tobą popłynąć? - zapytała zdyszana.
- Zawsze. - uśmiechnął się Jack.
Weszli na pokład Perły. Kapitan wprowadził Liz do swojej kajuty, a Davy położył się pod łózkiem.
- Cóż za przebieg wydarzeń sprowadził cię na pokład mojego statku? - pytał ciekawy.
Lizbeth usiadła na łózku.
- Pokłóciłam. - rzekła.
- Co ci powiedział? - dopytywał.
- Po prostu rozmawialiśmy o tym, co zaszło. - westchnęła.
- Ale nic z tego nie wyjdzie. - odparł.
Jednak nie zawsze jest pewien swoich poczynań i zrobił minę i pomyślał: ,,Chyba...".
- Wiem. - mówiła. - Jednak ojciec nie daje mi spokoju. Zapytał, czy nie chcę mieć kłopotów. Odpytałam, czy mi nie ufa, potem powiedział, że nie mogę się z toba nigdzie zapuszczać. Straciłam cierpliwość i przyszłam do ciebie.
- Ojcowie są dobrzy, ale czasami przesadzają. - powiedział. - W końcu kapitan Jack Sparrow jest uważny nawet przy tak dogłębnych sprawach.
Jednak uważny przy dogłębnych sytuacjach kapitan nie zauważył, że wylano tu coś śliskiego. Miał szczęście, że kajuta była duża, bo inaczej byłoby źle. Rozległ się ogromny hałas. Ten huk słychać było na całym statku. Cała załoga się zbiegła. Jack próbował wstać, ale to było za śliskie. Lizbeth tłumiła śmiech.
- Kto śmiał wylać do mojej kajuty olej? - spytał lekko zdenerwowany. - I skąd go wzieliście?
- Sam kapitan chciał, żebyśmy dali kapitanowi olej. - rzekł Pintel.
- Do steru, nie do kajuty! - tracił cierpliwość Jack.
- Przepraszam, musiałem się przesłyszeć... - mówił. - Chodź, Ragetti.
I obaj wyszli z kajuty. Chcieli pomóc wstać kapitanowi, ale ten oznajmił:
- Wszystko w porządku, panowie. Trochę mnie boli głowa, ale to od ściany. Drewno jest bardzo, ale to bardzo twarde.
Wszyscy wyszli. Jack usiadł na łóżku, a Liz wciąż tłumiła śmiech.
- Kapitan Jack Sparrow uważa przy najdrobniejszych sytuacjach, a nie uważa nawet na śliskich powierzchniach. - śmiała się. - Tego jeszcze nie było.
- Jest ci do śmiechu, kiedy ukochany cierpi? - pytał złośliwie.
- Jaki ukochany? - udawała, że nie wie o co chodzi.
- Pamiętam dobrze. - mówił. - Kochasz mnie.
- To wcale nie nowość. - wzruszyła ramionami z uśmiechem.
- To wcale nie jest nienowość. - uprzedził. - Jestem jedyny kapitan Jack Sparrow.
- Przecież cię znam. - odparła.
- Jakbyś mnie nie znała, to byś nie kochała. - podniósł palec.
9. Miejsce w wisiorku, to miejsce w sercu
- A ja nie wiem... - szeptała.
Gibbs przerwał rozmowę. Oczywiście, to jest normalne, choć odrobinę denerwujące.
- Kapitanie, Mroczna Otchłań jest blisko nas. - powiedział.
- Skąd się tu wzięła Otchłań? - głowił się Jack.
- Przypłynęła... - odrzekła, patrząc ironicznie na niego. Spojrzała w otwarte drzwi. - Ojciec mnie szuka.
Otchłąń zrównała burtę z Perłą. Podszedł Cutler i zapytał:
- Możemy porozmawiać?
- Teraz chcesz rozmawiać? - dopytała Lizbeth. - Przecież mi nie ufasz, to jak mnie wysłuchasz?
Jack wszedł przed Liz i rzekł:
- Pozwólcie, że się wtrącę! Tylko jedno pytanie. Jak Otchłań zrównała się z Perłą?
Lizbeth weszła przed Jacka, który podpił rumu.
- Może to wina Twoich załogantów? - zasugerował Cutler.
Kapitan obszedł wzrokiem całą załogę. Zatrzymał się na Pintelu i Ragettim. Tamci poszli sprawdzić przyczynę zwolnienia statku. Cutler spojrzał na Liz.
- Czemu uciekłaś? - spytał. - Zrozumiałbym, gdybyś nie chciała opiekuna.
- Ja chcę opiekuna, ale... Jednego - odrzekła cicho.
- Ale wiesz, że go nie lubię. - powiedział.
- Kto tu kogo nie lubi? - przerwał Jack. - Też nie przepadam za twoją wymową i... Wszystkim. I nie narzekam. I co teraz powiesz?
Cutler spojrzał zimnym spojrzeniem na Jacka, a ten cofnął się.
- Dobrze, zrobimy umowę. - zwrócił się do Lizbeth. - Ja zostawię go jako... Opiekuna. Ty za to wrócisz na Otchłań.
- Będę mogła wchodzić na Perłę? - zapytała dla przekonania.
- Tak... - westchnął. - Ale tylko, kiedy będę musiał cię opuścić.
- Kiedy zechcę. - podniosła ton.
- Zgoda, kiedy zechcesz. - rzekł, widząc ,,cwaniacki" wyraz twarzy Liz. - Wrócisz na Otchłań?
Jack podpił rumu. Lizbeth spoglądała to na Jacka, to na załogę. Weszła na pokład Otchłani. Widziała jego zmieszanie. Był szczęśliwy, że ona jest szczęśliwa, ale było mu smutno, że odchodzi. Nawet na krótki okres czasu można się stęsknić.
- Dzięki za zrozumienie, Jack. - szepnęła.
- Przychodź, kiedy zechcesz, Lizzie. - odparł z uśmiechem.
Otchłań odpłynęła. Perła potrząsnęła pokładem i ruszyła. Przybiegli Pintel i Ragetti.
- I co tam utkwiło? - spytał poważnie.
Załoganci spojrzeli na siebie. Bali się przyznać, że sami niechcący wrzucili tam kamienie.
- Nic/rum. - odrzekli jednocześnie.
- Rum? - spojrzał na Ragettiego ironicznie.
- Rum... Bum! - krzyknął.
Jack rzucił spojrzenie zimne, ale i ironiczne. Zapadła niesamowita - jak na statek - cisza.
- Bum, bo... Było bum. - jąkał się Ragetti. - Tak... Takie... Wielkie. Było.
Wszyscy się rozeszli. Słychać było rozmowy, typu: ,,Idioci", ,,Skąd się tu wzięli". Tymczasem na Otchłani Lizbeth siedziała na prawej burcie, patrząc w morze. Przyszła piratka. Wyglądała na wiek Liz. Miała na sobie beżową sukienkę z poddartym rozcięciem na biodrze, które dostała podczas walki. Nie było rękawów, a na biodrach czarny pasek ze złotą klamrą. Beżowa chusta związywała kruczo-czarne, faliste włosy. Jasno-zielone oczy podkreślały beżowo zaznaczone powieki. Na nogach miała czarne, pirackie buty ze złotymi klamrami przed noskami, przy podeszwie. Miała też 3 złote pierścionki: jeden na lewym palcu wskazującym, drugi na lewym dużym, a trzeci na prawym palcu serdecznym. Jej usta mieniły się różowo-cerwonym kolorem. Oparła się o burtę i zapytała:
- Czyż on nie jest niesamowity?
- Tak... - przytaknęła. - Szkoda się rozstawać, widząc jego spojrzenie.
Zapadła chwila ciszy między nimi.
- Anajulio? - zwróciła się do piratki.
Anajulia (bo tak się nazywała) patrzyła na Lizbeth. Była jej najlepszą przyjaciółką i zawsze jej słuchała. Za każdym razem doczekiwała się wzajemności.
- Skąd znasz Jacka? - zapytała.
- Wiesz... - rzekła. - Kiedyś ocalił mi życie. Byliśmy ze sobą parę miesięcy, ale przestaliśmy się widywać za dniem mojego zaciągnięcia się do załogi Otchłani. Przepraszam, że ci nie mówiłam.
- Nie szkodzi. - westchnęła.
Anajulia usiadła obok niej.
- Będziesz za nim tęsknić? - pytała.
- Już za nim tęsknię... - odparła cicho.
Po jej policzkach poleciały dwie krople łez. Anajulia przytuliła ją (przyjacielsko!) i pocieszała:
- Za 2 tygodnie znów się zobaczycie.
- Wiem, ale... - szeptała. - ... Dla mnie to jak wieczność.
- Lepiej wytrzyj te łzy, bo idzie Twój kapitan. - ostrzegającym głosem rzekła Anajulia.
Lizbeth szybko wytarła łzy. Cutler stanął po drugiej stronie córki.
- Coś się dzieje? - zapytał.
- Nic. - odparły dziewczyny.
- Chodź, Anajulio. - powiedział. - Pomożesz podać jedzenie.
- Dobrze. Zobaczymy się później. - pożegnała Lizbeth.
Została sama. Słońce zachodziło na horyzoncie. Liz otworzyła wisiorek i szeptała:
- Masz w moim sercu miejsce. Cały czas wolne, póki nie przybędziesz.
10. Trochę o Otchłani, czyli wygłupy dziewczyn
Następnego dnia wyszła z kajuty i przeciągnęła się. Przy sterze spotkała Anajulię.
- Co ty tu robisz? - zapytała zaskoczona.
- N... Nic. - odparła. - A ty?
- Nie, nic. - zaprzeczyła Lizbeth.
Anajulia zamyśliła się. Nagle podskoczyła i złapała Liz za ramiona.
- Wiem, co zrobimy. - powiedziała.
- Zamieniam się w słuch. - odrzekła.
- Czyż nie byłoby fajne zażyć trochę swobody? - zapytała Anajulia.
- To kusząca, aczkolwiek ryzykowna propozycja. - zastanawiała się Lizbeth. - Lecz ojciec zgodził się, bym szalupą płynęła na Perłę, kiedy zechcę. Ale to zależy, gdzie chcesz płynąć...
- Do tawerny na Tortudze. - zaproponwała.
- Niech będzie. - zgodziła się Liz. - Ale po wyjściu z tawerny muszę popłynąć na Perłę. Będziesz zmuszona wrócić na statek ojca sama.
- Jeśli tak unikniesz kary, to dla mnie pomysł jest dobry. - przytaknęła piratka.
Lizbeth podniosła palec na znak ,,ciszy". Podała jej worek i wskazała na szalupę. Obie poszły wyciągnąć szalupę na morze. Gdy usiadły w środku, Anajulia zapytała szeptem:
- Co jest w tym worku?
- Funty szterlingi. - odparła Liz. - Gdzie jak gdzie, ale w tawernie trzeba płacić.
- Ile? - dopytywała Anajulia.
- 500. - otworzyła worek.
- Co? - zdziwiła się. Potem uśmiechnęła się. - To ja chyba nie liczę łupów.
- Najwyraźniej. - rzekła Lizbeth. - Płyńmy.
Płynęły i płynęły, a monotonny obraz ciemnego morza zamienił się w monotonny obraz rozgwieżdzonego morza. W końcu dopłynęły na Tortugę. Lizbeth zacumowała szalupę, mówiąc:
- A więc jesteśmy.
- Ano tak. - zgodziła się z przyjaciółką Anajulia. - Ciekawam, co się dzieje w tawernie.
Do ich uszu dobiegły krzyki i głośnie rozmowy. Piratki spojrzały się na siebie, po czym powiedziały:
- To, co zwykle.
Poszły do tawerny. Otworzyły drzwi i rozejrzały się: Anajulia w lewo, a Liz w prawo. Naokoło były setki piratów bijących się dla zabawy. Liz stanęła i obserwowała całą sytuację. Anajulia słynęła z uwielbienia do bójek, więc przyłączyła się, biorąc swoją szablę. Lizbeth oparła się prawym ramieniem o futrynę. Nagle usłyszała za sobą dziwnie znajomy głos, który pytał:
- Może usiądziesz w środku tawerny?
- Ja nie... - zaczęła Liz, ale nie dokończyła, gdyż przed nią ukazał się Jack.
Uśmiechnęła się i odparła:
- Oczywiście.
Za Jackiem byli też: Pintel, Ragetti, Marty, Gibbs, Cotton i jego papuga oraz Tia Dalma. Usiedli przy stole, a reszta załogi dołączyła do bójki. Lizbeth zapytała:
- Skąd się tu wzięliście?
- To tylko kwestia widoku na morze, skarbie. - odrzekł Jack. - Wiedziałem, że ta szalupa musi być z łajby Cutlera. Potem wystarczyło odgadnąć, kto jest w tej łódce i popłynąc za nim. Sądząc po Tobie wiedziałem, że Cutler pozwoli ci o tej porze wypłynąć do mnie. Choć nie wiem, czy to samo tyczy się tawerny.
Tia Dalma poszła zamówić piwo (rum przecież mają na Perle). Do stolika podeszła Anajulia. Jack przestraszył się z lekka, wstał i wyjaśniał:
- Przecież się już rozstaliśmy. Tylko mnie nie bij, bo i tak mam za sobą bardzo dużo celnych uderzeń.
Anajulia roześmiała się, mówiąc:
- Ależ to nie o to mi chodzi. Chciałam tylko wiedzieć, czy zabierzesz ze sobą Lizbeth.
Jack był zaskoczony. Jakim cudem wszystkie jego byłe dziewczyny się spotykają? Pomyślał, że to może być złe fatum. Gdyby nie te znajomości, dostałby o 50% mniej policzków niż teraz.
- To... - wahał się. - Wy się znacie?
- To moja przyjaciółka z pokładu. - odparła Liz. - Czy to źle?
- Nie, to wspaniale. - rzekł zdziwiony. - Mam nadzieję, że tylko wy dwie jesteście dziewczynami na Otchłani?
- Szczerze mówiąc nie. - powiedziała. - Są jeszcze dwie.
- Oby to nie były Elizabeth i Giselle... - modlił się Jack.
- Jakbyś zgadł. - zaskoczyła się Liz.
- Może pójdziesz z nami na Perłę, Lizzie? - zapytał. - Słońce wschodzi.
- Dobrze, więc... - zgodziła się dziewczyna. - Do zobaczenia, Anajulio.
- Do zobaczenia, Liz. - odrzekła Anajulia.
Weszli na statek. Lizbeth była zachwycona widokiem Perły. Chodziła tu i ówdzie, przypominając sobie stare czasy. Piękna była myśl, że piratka stworzyła tu historię. Podeszła do steru. Widziała, jak załoga krząta się wokół masztów i innych rzeczy. Dla niej każdy dzień na Perle był czymś niezapomnianym. Czymś, o czym będzie opowiadać swoim dzieciom i wnukom (jeśli dożyje narodzin wnuków). Było jej szkoda, że kiedyś odejdzie i już nigdy nie wróci. Pomyślała, że nie warto popadać ze skrajności w skrajność. Że powinna spędzić trochę czasu z ojcem, póki jeszcze go ma. Podeszła do burty i szepnęła:
- Przepraszam, ale musiałam.
Oderwała wisiorek i rzuciła na pokład. Poczekała, aż podpłynie szalupa. Gdy Anajulia powiedziała:
- Skacz do szalupy.
Lizbeth wyskoczyła z pokładu. Tymczasem dzień płynął niesamowicie szybko. Kiedy dopłynęły do statku, było już popołudnie. Słońce powoli przybierało pomarańczowy kolor i schodziło. Dziewczyny weszły na pokład, a załoga podniosła szalupę. Podszedł Cutler.
- Gdzie byłyście? - spytał.
- Ja byłam u Jacka, a Anajulia pomagała mi wiosłować. - odparła bez przekonania Liz.
- Czy to prawda? - zapytał Anajulii.
- T... Tak. - wydusiła z siebie Anajulia.
Wszyscy się rozeszli. Nadszedł wieczór. Słońce znikało za horyzontem. Lizbeth była tak senna, że nie wiedziała, kiedy zasnęła. Dla niej ten dzień był niezapomniany i miała nadzieję, że następny dzień będzie równie niezapomniany.
11. Powrót
Gdy tylko wzeszło słońce, morska bryza wiała spokojnie, uderzając malutkimi kropelkami na twarz Lizbeth. Otchłań była tylko kilka metrów od wyspy Isla de Pelegostos. Nie wiadomo, czemu piraci tam przebywają w nudne dni. Ale wiadomo było, że ta wyspa skażona tylko obecnością piratów była piękna i można było podziwiać widoki wysokich drzew oraz przepięknych ruin (nie wiadomo, kto w nich mieszkał). Lizbeth obudziła się przy burcie. Domyślała się, że nie zdążyła dojść do kajuty. Przyszedł Cutler i zapytał zdziwiony:
- Spałaś na pokładzie?
- Tak. - odparła Liz.
- I nie zmarzłaś? - dopytywał.
- Może trochę... - podpiła rum z butelki ojca.
Otchłań dobiła do brzegu. Lizbeth od razu rozpoznała Jacka leżącego na piasku.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś nie szedł za mna. - powiedziała cicho.
- To Twoja sprawa. - odrzekł Cutler. - Ale pamiętaj! Ufam ci.
Liz uśmiechnęła się tylko i zjechała po linie. Podkradła się cicho do Jacka. Tymczasem on usiadł, żeby widzieć, czy Otchłań płynie (biedak nie ma pojęcia, co go czeka). Nagle zobaczył przed sobą Lizbeth. Tak się przestraszył, że krzyknął:
- A! Lizzie! Co ty tu robisz?
Liz usiadła równolegle, głową do niego.
- Przypłynęłam, by cię zobaczyć. - odparła. - Dlaczego?
- Nie, nic. - rzekł.
Lizbeth uśmiechnęła się i zapytała:
- I jak tam było beze mnie?
Jack podpił rumu.
- Bywało lepiej. - odpowiedział. - Popłynąłem na Tortugę, potem znów tu. A jak było u ciebie?
- Płynęliśmy tu i tam. - odrzekła.
- Więc się nie nudziłaś? - zasugerował Jack.
- Jasne, że się nudziłam. - odparła Lizbeth. - Czekałam, żeby wreszcie się z tobą zobaczyć.
- Tak... - westchnął kapitan. - Ja też.
Siedzieli na plaży aż do zmierzchu. Gdy słońce zachodziło, Jack pokazał Lizbeth miejsce, które odwiedzili ostanim razem. Doszli do znajomej skały. Liz rozpromieniała twarz, gdy to ujrzała. Podeszła do Jacka i tonem wruszonym i lekko ochrypłym zapytała:
- Pamiętasz?
- Jakże mam nie pamiętać? - zdziwił się Jack. - Cały czas chodzi mi po głowie tamten dzień.
Usiedli na skraju skały i patrzyli, jak zachodzi słońce i zielonym rozbłyskiem strzela w niebo. Każdy dzień, godzina, minuta i sekunda zbliżała do siebie dwoje piratów. Dziewczynę usypiał piękny rozbłysk i w końcu zasnęła. Jack położył się koło niej i również zasnął.
Następnego dnia Jack obudził się pierwszy. Podpił rumu i poczekał, aż obudziła się Lizbeth. Gdy wyszli na plażę, strach było wtedy widzieć tracącego cierpliwość Cutlera.
- Poczekaj tu, ja powiem coś ojcu. - rzekła.
Pobiegła i zaczęła rozmawiać. Słychać było to głośniejsze, to cichsze tony, a po 15 minutach Lizbeth wróciła, mówiąc:
- Mogę być na Perle przez ten tydzień.
- To gdzie płyniemy? - zapytał z uśmiechem godnym tylko Kapitana Jacka Sparrowa.
- Do horyzontu. - odparła z odwzajemnionym uśmiechem.
Weszli na pokład (w całości towarzyszył im Davy, który tylko chodził i merdał ogonem) i Jack ustalił kurs ,,przed siebie". Perła płynęła, jak płynęła. Lizbeth chodziła dookoła na pokładzie, dotykając różnych rzeczy na statku: masztu, burty, steru itp. Co było najdziwniejsze? Kochała Perłę bardziej niż Otchłań. Uwielbiała posąg kobiety (a raczej anioła) trzymającej Perłę, który ozdabia dziób.
- Jak to się dzieje, że wchodząc na Perłę chciałabym zostać na niej już na zawsze? - pytała Jacka.
- Perła cię przyciąga, kotku? - zapytał z uśmiechem. - Sądzę więc, że gdybyś została na Perle już na zawsze, nie żałowałabyś.
- Chciałabym... - szepnęła mu do ucha.
Podeszła do dzioba na statku i po cichu śpiewała. Za każdym ,,Dalej, kamraci..." ton był coraz wyższy. Potem nagle obniżyła i przestała śpiewać. Melodyjny głos zerwał się, jak zamykana pozytywka. Poszła wolnym krokiem do kajuty kapitańskiej (Jack nie żałował jej gościnności). Kapitan obserwował jej poczynania. Oglądała ją, jak się zmieniała (choć nie zmieniła się wcale) i przypominała stare czasy, w których jeszcze nie znała go zbyt dobrze. Poszła do steru, przy którym stał Jack. Zobaczyła, że trzyma coś w ręce. Podał jej wisiorek, który znalazł przy burcie.
- Znalazłeś go. - rzekła.
- Byłbym złym człowiekiem, gdybym ci go nie oddał. - odparł.
I stali tak, patrząc na wodę zmarszczoną falami, wręcz ociekającą błękitnym rozświetleniem.
12. Siostra bliźniaczka
Perła popłynęła na Tortugę. Lizbeth i Jack zjechali po linie, po czym weszli do tawerny w iście piracki sposób - z hukiem. Razem z załogą usiedli przy stole, a do niego podeszła kelnerka. Była łudząco podobna do Liz, z jednym jednak szczegółem - Lizbeth miała nad wargą pieprzyk z prawej strony, ona zaś nie miała wcale. Jack ledwo zleciał z siedzenia.
- Wiesz, Lizzie. - westchnął. - Gdybym pił mniej rumu, widziałbym podwójnie, ale ja nigdy nie zmieniam ilości spożywanego alkoholu.
Lizbeth spojrzała na Jacka ironicznie, po czym wstała i uściskała piratkę z okrzykiem:
- Scarlett! Jakże ja cię długo nie widziałam!
Jack kompletnie się pogubił. Jednak zleciał z siedzenia, a Lizbeth chętna do pomocy przyjacielowi podniosła jego głowę, usiłując posadzić pirata na miejscu.
- Nic ci nie jest? - zapytała zatroskana.
- Chyba nadal coś mi jest, skoro widzę Ciebie podwójnie. - odparł, łapiąc się za głowę.
Lizbeth popatrzyła pytająco na Scarlett, a ta wzruszyła ramionami.
- Nie, Jack. - poprawiała go. - To jest moja siostra bliźniaczka, Scarlett. Zostałyśmy rozdzielone, gdy tylko ciotka powiedziała ,,przynajmniej Scarlett musi nauczyć się być dobrą kobietą". Nie wiem, CZEMU TU JEST.
Popatrzyła wzrokiem pytającym i dziwnie przenikającym piwne oczy Scarlett.
- Uciekłam. - wyjaśniła. - Byłam za młoda, żeby zapamiętać was tylko z opowiadań. Poza tym chciałam poznać naszą piracką stronę.
- Normalnej chyba nie było. - skomentował Jack.
- Może się dosiądziesz? - zaproponowała Liz.
- Bardzo chętnie. - przytaknęła Scarlett. - Tylko przyniosę rum.
Po chwili przyszła z kuflami rumu na metalowej tacy. Każdemu przysługiwał jeden. Usiadła obok Lizbeth.
- Jak ci się podoba pirackie życie? - pytała zaciekawiona historią siostry.
- Nie wiem, jestem piratką dopiero jeden dzień... - zastanawiała się. - Ale zaczyna mi się podobać.
Jack obserwował rozmawiające ze sobą siostry. Szeptem zwrócił się do Tia Dalmy:
- Obok mnie siedzi Lizbeth czy Scarlett?
- Podpowiem. - mówiła Tia. - Lizbeth ma pieprzyk, a Scarlett - nie. To jest różnica. Więc obok ciebie siedzi Lizbeth.
Jack wydawał się pogubiony. Wziął busolę, by sprawdzić, czego najbardziej pragnie tym razem. Igła znów wskazywała Lizbeth. Jack energicznie potrząsnął busolę, ale i tak nie zmieniła kierunku. W końcu wstał zmieszany z miejsca.
- Tylko nie mów, że Scarlett będzie z nami na Perle. - powiedział.
Przeczuwał, że coś takiego rzeczywiście mogło się wydarzyć. Sądząc po uległości kapitana na błagające miny dziewcząt, musiał tak zareagować. Ponownie usiadł. Lizbeth wstała, wzięła rękę Jacka i pociągnęła w stronę wyjścia.
- Czeka mnie trudna rozmowa? - zapytał.
- Tak. - odparła Liz.
Wyszli z tawerny. Lizbeth objęła go za szyję i mówiła:
- Słuchaj, Jack. To moja siostra i obiecałam ją odprowadzić do taty. A tata jest na Isla de Pelegostos. Więc pomóż mi i pozwól popłynąc jej z nami na wyspę.
Jack kłopotliwie myślał, co robić. Wreszcie uległ.
- Zgoda, ale tylko jeden rejs. - rzekł.
Lizbeth ucieszona pocałowała Jacka i pobiegła, wołając:
- Dziękuję, Jack. Kochany jesteś.
Wbiegła z hukiem do tawerny i krzyknęła:
- Płyniesz z nami!
Scarlett była tak ucieszona, że zaczęła ściskać siostrę i wołać:
- Ah, dziękuję Wam.
I razem z załogą dołączyły do Jacka.
Poczytajcie
A oto moje arcydzieło - 13
13. Pięć razy pech na pokładzie... A może szczęście?
Gdy dopłynęli do Otchłani, Jack stanął jak wryty, widząc jeszcze trzy dziewczyny: czarnowłosą Anajulię i dwie dziewczyny. Pierwsza miała blond loki i niebieskie oczy, ubrana w czarno-czerwony gorset z rękawkami do łokcia i ,,rozciągnięciem", tego samego koloru suknię, czarne, pirackie buty z nawiniętą cholewką i chustkę koloru czarnego. Jej usta mieniły się czerwonym połyskiem. Druga miała rude włosy i brązowe oczy. Ubrana w brązowe, pirackie buty z nawiniętą, beżową cholewką i beżowe spodnie (rzecz jasna jaśniejsze od butów). Miała też na sobie białą bluzkę, podobną do bluzki Elizabeth i beżową kamizelkę. Na biodrach ciemno-brązowy pas, do którego przypięta była szabla.
- Pozwól, że ci przedstawię moje dwie przyjaciółki, których zapewne nie znasz... - mówiła. - Blondynka nazywa się Giselle, a ta ruda piratka, to Elizabeth.
- Miło mi panie poznać... - rzekł Jack.
- Jack? - pytała Giselle. - Jack Sparrow?
- W rzeczy samej, złotko. - przytaknął kapitan.
Giselle podeszła do Jacka i zwróciła się do Lizbeth:
- Lizzie, wydaje mi się, że masz kolejną znajomą, która była z Jackiem.
Przyszedł Cutler.
- Co to za... ? - zaczął, ale nie dokończył, widząc Scarlett. - Scarlett?
- Witaj, tato. - powiedziała wzruszona i rzuciła się ojcu na szyję. - Jak ja Cię długo nie widziałam.
- Ja Ciebie też. - odrzekł Cutler.
Jack obserwował całą sytuację i w końcu wyksztusił:
- Możemy już płynąć?
- Tato, ja muszę płynąć z Jackiem. - mówiła Liz.
- Czemuż to nie chcesz być z siostrą? - zapytał.
- Chcę, ale przez en tydzień miałam być u Jacka. - odparła. - Więc może Scarlett zabierze się z nami?
- Co? - zdziwił się Cutler.
- Co? - powtórzył Jack.
Wziął rękę Liz i rzekł cicho:
- Miał być jeden rejs.
- Zgódź się, proszę. - namawiała go. - To jedyna okazja, bym przez ten tydzień była i z Toba, i ze Scarlett.
Jack odwrócił zastanawiająco głowę.
- Proszę. - uśmiechała się Lizbeth.
- No... - wahał się Jack. - Dobrze.
- Dziękuję Ci, Jack! - krzyknęła, całując go raz po razie.
Kiedy ujrzała Cutlera, który patrzył na nich ostrym wzrokiem, uspokoiła się.
- Postaram Ci to wynagrodzić. - szepnęła.
Gdy byli na Perle, Scarlett rozpakowywała z wielkiej walizki swoje rzeczy do szafek w jednej z kajut.
- To wszystko Twoje? - zapytała Liz.
- Tak. - odparła Scarlett. - Zabrałam je ze sobą.
- Ale wiesz, że jeśli się tu rozpakujesz, zostaniesz na Perle? - pytała poważnie.
- Chciałabym tu zostać. - zapewniała siostra. - A Ty nie?
- Jasne, że tak. - odparła Lizbeth. - Ale ojciec mi nie ufa.
- Nie powiesz mu wreszcie, że jesteś dorosła? - spytała Scarlett.
- Nie chcę stracić ojca. - szepnęła Liz.
Przed oczami pojawiła jej się wizja z przeszłości.
- Wszystko będzie dobrze. - szeptała. - Wystarczy spojrzeć na horyzont...
I z opuszczoną głową wyszła z kajuty. Usiadła na burcie i patrzyła na horyzont. Po policzkach ciekły łzy, które ocierała delikatnie i każdą łzę kojarzyła z utratą matki. Mimo, że była pogodna na co dzień, w sercu chowała wielką urazę. Otworzyła wisiorek i patrzyła na kawałek kartki zapisanej piórem w atramencie. Był tam napis:
,, Mam nadzieję, że trzymasz się mocno. Wiedz, że zawsze byłam, jestem i będę z Tobą. Kocham cię, mała.". Jack zauważył, że Lizbeth zaczęła po cichu płakać. Podszedł do niej i przytulił ją. Dziewczyna wypłakała się na nim i podała mu list od mamy. Jack przeczytał go i powiedział:
- Będzie dobrze. Tylko w to uwierz.
Proszę o komentarze, bo ten post robi się wielki |
|